W pierwszej części naszej rozmowy o tym, jak zadbać o własny “zen” rozpoczęliśmy całkiem śmiało od obalenia kilku mitów naukowych związanych z medycyną i rozmyślaliśmy o tym, jak się nie dać zrobić w balona, bo pseudonaukowe licho nie śpi. W tej części uwiedziona wiedzą Węglowego Szowinisty postanowiłam wypytać go o więcej, chociaż może właśnie powinnam zrobić wręcz przeciwnie? Pewnie powinnam usiąść, przeanalizować wszystkie dane i spróbować złapać go na gorącym uczynku… Co się odwlecze, to nie uciecze, a tymczasem zapraszam do drugiej części. Joganka: Gdy poszukujemy informacji odnośnie zdrowego stylu życia, to z jednej strony znajdujemy artykuły o odpowiednim odżywianiu i o sporcie, a z drugiej o urządzeniach, którymi powinniśmy się otoczyć lub nie. W ten sposób wyciskarka do owoców i piekarnik to samo dobro, podczas gdy mikrofala i telefony komórkowe to największe zło. Jak to jest? Zgadzasz się z tym, że powinniśmy faktycznie ograniczać ich użycie, a w przypadku mikrofali w ogóle wykluczyć ją z codziennego życia? Węglowy Szowinista: Nic podobnego. Jedno i drugie jest bezpieczne. Jest dużo zarzutów do mikrofalówek, które nie mają pokrycia w rzeczywistości. Na przykład niektórzy mówią, że mikrofalówka niszczy substancje odżywcze w pokarmie. Nie dodają jednak, że gotowanie może niszczyć i wypłukiwać ich więcej. Podobnie z generowaniem substancji rakotwórczych. Każda obróbka termiczna je generuje i w tym kontekście mikrofala nie wypada gorzej. Mimo dekad badań nie udało się też udowodnić (mimo potencjalnych milionów w odszkodowaniach), że telefony szkodzą naszemu zdrowiu poprzez wywoływanie raka czy “gotowanie mózgu” - cokolwiek to znaczy. Sianie paniki pozwoliło jednak zarobić całkiem duże pieniądze na niedorzecznych naklejkach “ekranujących” promieniowanie, które nie mogą działać z fizycznego punktu widzenia. Rozumiem, że łatwo ulec panice. W sieci są nawet kapitalne filmiki, na których telefonami komórkowymi ludzie robią popcorn, ale to fejki. Jedyny realny biologicznie wpływ, jaki telefon może mieć na nasze ciało to podgrzanie go. To ten sam mechanizm, co przy mikrofalówce - fala elektromagnetyczna wprawia w wibracje (podgrzewa) spolaryzowane cząsteczki. Tyle, że trzeba by rozmawiać przez komórkę przez osiem miesięcy, żeby podgrzać nasze ciało o jeden stopień. J: Mówiąc o falach i o promieniowaniu od razu przychodzą na myśl elektrownie jądrowe. Na jakie niebezpieczeństwa narażamy swoje zdrowie, gdybyśmy uznali, że jednak to one stałyby się naszym głównym dostawcą energii? WS: To bezpieczna i przyjazna środowisku energia. Nie emituje CO2 więc nie przyczynia się do zmian klimatycznych ani milionów zgonów (w 2015 oceniano, że smog zabija na całym świecie 9 milionów ludzi rocznie). Proces produkcji energii nie jest tak toksyczny, jak w przypadku paneli słonecznych. Co zabrzmi zabawnie - tak naprawdę energię jądrową możemy traktować jako odnawialne źródło energii. W wodzie morskiej jest dość uranu, by zasilić tysiąc gigawatowych elektrowni przez najbliższe sto tysięcy lat. Nowoczesne elektrownie jądrowe można też zasilać “wypalonym” paliwem z elektrowni starszych generacji. Efekty awarii Czarnobyla, będącej efektem niewyobrażalnej kumulacji błędów i zaniedbań, choć realne, były skutecznie rozdmuchiwane przez ostatnie dekady. Efekty Fukushimy rozdmuchiwane są jeszcze bardziej, bo realnie więcej osób ucierpiało z powodu paniki i stresu związanego z ewakuacją. Nie ma większej zapadalności na raka i temu podobnych skutków. A mówimy tu o poważnej awarii przestarzałego reaktora, który przetrwał trzęsienie ziemi ponad dziesięciokrotnie silniejsze niż zakładano i uległ dopiero fali tsunami. Współczesna energia jądrowa jest najbezpieczniejszym źródłem energii. Przeliczając ofiary śmiertelne na terawatogodziny wyprodukowanej energii wypada lepiej nawet od paneli słonecznych. .J: Czy masz może jakieś źródła, jakieś badania, które można znaleźć w internecie na te tematy?
WS: Istnieje organizacja o nazwie UNSCEAR (Komitet Naukowy ONZ ds. Skutków Promieniowania Atomowego). Od dekad prowadzi swoją działalność, ich metodologia i badania są jawne, więc każdy krytyk energii atomowej mógłby je zakwestionować oraz zweryfikować. Greenpeace ma setki milionów, więc mogliby sfinansować swoje badania, wykazać jakąś nierzetelność, ale jakoś się im to nie udało. Czasem kiedy krytykom atomu brak argumentów mówią, że to wszystko oszustwo i podkupione badania lobby atomowego. Tymczasem faktem jest, że tylko lobby węglowe mimo że nieporównywalnie bogatsze, ciągle wpada. Ich dane okazują się nieprawidłowe i co jakiś czas media podają je do wiadomości publicznej. Natomiast wnioski UNSCEAR są klarowne. Energia jądrowa to bezpieczne i ekologiczne źródło energii. Pewnie sądzisz, że Czarnobyl zaowocował skażeniem ogromnego terenu i tysiącami (niektórzy lubią mówić o milionach) zdeformowanych ludzi czy przypadków białaczki? Raport z 2008 roku mówi jasno - poza 43+ osobami, które ucierpiały bezpośrednio w wyniku awarii (która była skutkiem niewyobrażalnego szeregu zaniedbań), dwie dekady później nie ma dowodów, by skala zachorowań na białaczkę czy inne nowotwory była tam podniesiona. Mimo to Greenpeace opowiada o 200 000 ofiar. Liczba zupełnie pozbawiona podstaw. A strefa wykluczenia? Martwa? Pełna zmutowanych zwierząt? Nic podobnego. Tętni zdrowym życiem. Ładny przykład jak dobrze naturze, kiedy ludzie trzymają się z daleka. J: Czarnobyl Czarnobylem, a co z Fukushimą? Gdzie w takim razie o tym szukać rzetelnych informacji? Narodowe Centrum Badań Jądrowych stworzyło fantastyczną stronę: Fukushima - poznaj fakty Bardzo ją polecam. Tak się złożyło, że kilka dni temu Japoński rząd uznał, że pracownik elektrowni w Fukushimie zmarł z powodu raka wywołanego katastrofą. Politycznie to zrozumiały ruch (choć jest pójściem na łatwiznę). Szkoda, że ma się nijak do faktów i jest kolejnym bardzo szkodliwym sygnałem dla, moim zdaniem, jedynej technologii (no może z wyjątkiem oczekiwanej od dekad fuzji nuklearnej), która może nas uratować przed katastrofą klimatyczną. A fakty są takie, że umarł facet, który pracował w Fukushimie, na raka płuc. Nie ma dowodów na to, żeby było to związane z awarią. Zdiagnozowano go w 2016 roku, ledwie pięć lat po awarii. Promieniowanie nie wywołuje nowotworów tego typu. Nie przy takich dawkach. Nie w tak krótkim czasie. Ludzie po 50-tce czasem dostają raka płuc. To koszmar, ale tak jest. Czterech innych pracowników zapadło na białaczkę i nowotwory tarczycy, co już można powiązać z wysoką dawką promieniowania. Wszyscy wciąż żyją. Pracownicy sektora jądrowego nie oznaczają się większą zapadalnością na nowotwory (źródło). Nowotwory dotyczą 20%-30% populacji. To znaczy, że co piąty pracownik sektora jądrowego prawdopodobnie doświadczy nowotworu. Podobnie jak co piąty pracownik biurowy, nauczyciel czy rolnik. Niestety w świat już poszła wieść, że w Fukushimie ludzie umierają na raka, bo energia atomowa. (dodatkowe źródła: Forbes i The Guardian) J: A co, jeśli naukowcy się mylą? Jak nauka weryfikuje swoje odkrycia? WS: To okazja, żeby zacytować Carla Sagana. “Jednym z powodów sukcesów nauki jest mechanizm korekty błędów w jej sercu. Niektórzy mogą uznać to za przesadną charakteryzacje, ale jak dla mnie za każdym razem gdy jesteśmy samokrytyczni, gdy testujemy nasze pomysły, uprawiamy naukę. Kiedy popadamy w samozachwyt, jesteśmy wobec siebie bezkrytyczni, kiedy mieszamy nadzieje z faktami, ześlizgujemy się w pseudonaukę i zabobony.” W nauce błędy i fałsz w końcu wychodzą. Każdy poważny naukowiec lub zespół publikuje wyniki wraz z metodologią i powinien się liczyć z tym, że ktoś te wyniki może próbować replikować. Jeśli się nie uda… to niezależnie od tego jak atrakcyjna może wydawać się hipoteza, należy ją porzucić. Osobiście uważam, że tak jak np. przez punktowanie zachęca się naukowców do publikowania, powinny być podobne mechanizmy motywujące do replikowania badań innych naukowców. Niedawno okazało się, że szczególnie psychologii przydałoby się coś takiego, ale ogólnie mówi się ostatnio głośno o “Replication crisis”. J: A możesz podać przykład jakiegoś nieudanego badania, które zostało zidentyfikowane? Jakie kroki podejmują naukowcy, aby poradzić sobie z naukowymi zaniedbaniami lub fałszerstwami? WS: Nie brak widowiskowych przykładów tego jak nauka weryfikuje swoje błędy. Szkoda, że te korekty z takim trudem docierają do powszechnej świadomości. Klasycznym przykładem jest tu Andrew Wakefield, który w 1998 fałszerstwem i skandalicznymi działaniami spreparował badanie wiążące szczepionkę MMR z autyzmem. W “badaniu” wzięło udział 22 dzieci. W 1999 badanie na 500 dzieciach nie wykazało powiązania. Do 2005 przeanalizowano badania na dziesięciu milionach dzieci. Nie wykazało żadnego związku między szczepieniami a autyzmem. W 2010, po długim dochodzeniu udowodniono oszustwa Wakefielda, badanie zostało ostatecznie wycofane, a on został wykreślony z rejestru lekarzy. W 2012 Gilles-Éric Séralini opublikował widowiskowe “badanie” w którym pokazywał szokujące zdjęcia szczurów z okropnymi guzami, które miały być spowodowane żywnością GMO. Jak się okazało wybrał odmianę szczurów często chorujących na nowotwory, dokonał wadliwej analizy statystycznej, skorzystał z za małych grup badanych zwierząt i dokonał szeregu innych zaniedbań. Badanie zostało wycofane w 2013. Niestety w świadomości wielu ludzi pozostały zdjęcia rakowatych szczurów i skojarzenie z GMO. Mam też przykład wzbudzający mniej emocji. W tak zwanym eksperymencie OPERA kilka lat temu zmierzono prędkość neutrin większą od prędkości światła. W tym wypadku jednak naukowcy publikując wyniki od początku zastrzegali, że nie twierdzą, że neutrina poruszają się szybciej niż światło. Wręcz apelowali o wsparcie środowiska naukowego w poszukiwaniach błędu. Niestety media z miejsca odtrąbiły pokonanie teorii Einsteina, rewolucję w świecie fizyki. Kiedy udało się stwierdzić, że wszystko spowodował luźny światłowód, naukowcy CERNu stali się pośmiewiskiem głównie w oczach ludzi, którzy nie mieli najmniejszego pojęcia o fizyce czy inżynierii. Mechanizm weryfikacji zadziałał. J: Rozpoczęliśmy naszą rozmowę od tematów medycznych, i może będąc w kręgu również tej tematyki mógłbyś wypowiedzieć się w temacie żywności GMO oraz szczepionek? Wiadomo, że są to tematy bardzo rozległe i można by zrobić odrębne artykuły na ten temat. Tak pokrótce, co o tym myślisz? I czy mógłbyś na tych przykładach podsumować krytyczne spojrzenie na świat i na człowieka, którym warto się kierować. Mam wrażenie, że to pomogłoby nam dążyć do tego naszego tytułowego “zen” w mądry sposób. WS: Szczepionki bronią się najbardziej statystykami. Szereg chorób, potwornych chorób to po prostu przeszłość. To też jeden z powodów, dla których rozwijają się ruchy antyszczepionkowe - gdyby ludzie napatrzyli się na cierpiących i powikłania, które zostaną z nimi na zawsze, pewnie nie prowadzilibyśmy tej rozmowy. Myślę, też że w dzisiejszych czasach jesteśmy bardziej samolubni niż kiedyś, a szczepienie nie jest kwestią indywidualną. Odporność stada, chronienie tych, którzy zaszczepieni być nie mogą, to nie są jakieś wymysły, niestety ludzie tego nie akceptują. Jeśli idzie o GMO, to jest kilka faktów, które przemawiają do mnie. Po pierwsze jest to najbardziej kontrolowana żywność na świecie. W przeciwieństwie do uprawy “zwykłych rolników”, cokolwiek to znaczy, przy GMO wiemy, co jemy. Przeprowadzono też badania, gdzie zwierzęta były karmione paszami GMO przez kilka pokoleń i nie dopatrzono się złych skutków. W dzisiejszych czasach nie ma już “naturalnej” żywności, którą jedzono w paleolicie. Nie tylko uprawy selektywne, krzyżówki, ale i napromieniowywanie nasion to metody, które nikomu nie przeszkadzają. Etykieta GMO jest w tym kontekście bardzo umowna i niestety działacze uwzięli się na rośliny, które zmodyfikowano w sposób bardzo precyzyjny. Pszenicę durum uzyskano dzięki technikom mutagenezy i to jest OK, ale przeniesienie jednego genu, dzięki któremu dany plon nie ulega grzybom i chorobom jest już złe i nienaturalne. Jest jeszcze jeden argument - środowisko. Uprawy GMO wymagają mniej oprysków, zajmują mniej miejsca, są bardziej wydajne i mniej szkodliwe dla bioróżnorodności. Mit rolnictwa organicznego świetnie rozbił Michał Rotkiewicz w “W królestwie Monszatana”. J: Może na koniec byłbyś w stanie ostrzec nas przed jeszcze innymi pułapkami, o których totalnie nie zdajemy sobie sprawy? Tu chwila dla Ciebie :) WS: Myślę, że po prostu trzeba trenować krytyczne myślenie. Wyrobić sobie odruch kwestionowania rzeczy oczywistych. Nawet jako ćwiczenie dla mózgu - zastanówmy się jak wyjaśnilibyśmy komuś, że szczepionki to nie jest wielki spisek, jak poszukalibyśmy dowodów, jak sprawdzilibyśmy, czy dałoby się upozorować lądowanie na Księżycu, albo czy dałoby się sfingować globalne ocieplenie. Oczywiście łatwo mi mówić. W zabieganej codzienności, gdzie z każdej strony uczy się nas pośpiechu i chodzenia na łatwiznę, szybkich efektów, ekspresowych zysków itd, nie trudno czerpać wiedzę z nagłówków i pasków. Niestety marketingowcy to wiedzą i wykorzystują. Szastają hasłami “eko”, “bio”, “naturalne”, “sama chemia”, bo nie sądzą, że ktoś to zakwestionuje. Dzięki za rozmowę. Dałeś mi wiele do myślenia.
3 Komentarze
Razem z Węglowym Szowinistą rozmawiamy o dzisiejszym podejściu do nauki i o tym, jak jest ona postrzegana wśród ludzi. Jak w świecie, w którym wszystko jest biznesem, nie dać się zwariować i nabrać pseudonaukowcom? Nie tylko joga i kultura Wschodu są dla wielu oszustów doskonałym pretekstem do tego, by głosić własne, wyssane z palca prawdy, ale również medycyna i zdrowe odżywianie są często w tym celu wykorzystywane. Wydaje nam się, że osiągnęliśmy “zen”, prowadzimy niby zdrowy tryb życia, a w rzeczywistości oddalamy się od niego coraz bardziej. Rozmyślając o tych wszystkich tematach pomyślałam, że jedna głowa to za mało i stworzyliśmy wspólnie z moim gościem wywiad - rzekę, bo jak się domyślacie, temat jest ogromny. Tak bardzo przestraszyliśmy się jego długości, że podzieliliśmy go na dwie części. Dzisiaj w moim i jego imieniu serwujemy pierwszą część. Joganka: Interesując się ajurwedą i wschodnią medycyną oraz szeroko pojętym slow life wielokrotnie ścieram się z bardzo różnorodnym podejściem do nowoczesnych technologii i do samej nauki. Nauka właściwie przestała być fancy. Lekarze tracą swój autorytet, bo właściwie co oni mogą wiedzieć, a leki z apteki to biznes, w którym cała służba zdrowia robi interesy. Naukowcy się mylą łącznie z Kopernikiem, bo czy możemy być pewni, że ziemia jest okrągła? Jak to się stało, że tak bardzo odwróciliśmy się od racjonalizmu? Węglowy Szowinista: Wiesz, że pewnie jestem ostatnią osobą, którą należy o to pytać? :) Dla mnie nigdy nie przestała być fascynująca. Po pierwsze myślę, że nauka jest fancy, ale tylko w powierzchowny sposób. Ludzie lubią nagłówki, najczęściej nawet nie czytają tekstów, które w brutalny sposób upraszczają efekty pracy dziesiątek ludzi. A co dopiero mówić o wgryzaniu się w publikacje itd. 2014.05.14, by Kris Wilson Nie umiem powiedzieć, czy to coś złego, w dzisiejszym świecie nikt nie ma czasu na nic. Sam po długim dniu pracy często wolę mniej wymagające rozrywki niż drążenie trudnych tematów. Mimo, że bardzo mnie one fascynują, są często wyzwaniem dla mojego mózgu, który gonił dedlajny, walczył z kejsami, żeby wywalczyć targety ;). Nie mam więc prawa wymagać, żebyśmy wszyscy byli omnibusami. Na pewno jednak nie zaszkodziłoby, gdyby przeciętny Kowalski przeglądając nagłówki miał gdzieś z tyłu głowy świadomość, że z reguły za sceną znajdują się całe zespoły ludzi, które przeszły przez piekło prób i błędów, bezlitosny proces weryfikacji, zanim jakiś dziennikarz czy bloger napisał tekst o tym, jak fajnie można ciąć i sklejać DNA albo liczyć atomy na głowie niesporczaka. Natomiast ten ogólny odwrót to inna kwestia i przyczyn jest masa. Czasem to rozczarowanie tym, że nie ma prostej odpowiedzi na problemy zdrowotne. Człowiek to nie prosta maszyna. Nie ma uniwersalnych lekarstw i terapii. Czasem lekarze nie mają czasu, żeby tłumaczyć setce pacjentów, co i dlaczego robią, czasem tego nie umieją (ale z reguły nie mają czasu). Kiedy więc pojawia się ktoś cierpliwy, kto się z nami (pacjentami) spoufala i potrafi przedstawić świetną iluzję racjonalnych argumentów (często podpartą pozbawionym znaczenia “eksperckim” bełkotem, kłamstewkami, niedopowiedzeniami), trafia na bardzo podatny grunt. Kulturowo postrzegamy polityków i korporacje jako symbole zła. Nie trudno więc wmówić ludziom najróżniejsze spiski i podrażnić ich jądro migdałowate, postraszyć, że korporacje chcą im wmówić choroby, żeby je leczyć. W internecie łatwo nabrać przekonania, że zgłębiliśmy jakiś temat, choć tak naprawdę trafiliśmy na stek bzdur. To tak zwany efekt Krugera-Dunninga. Przeceniamy swoją wiedzę i nagle okazuje się, że kilka godzin z google zastępuje setki badań obejmujących ponad miliony zaszczepionych, które mówią jasno - szczepionki nie wywołują autyzmu. Nie pomaga też kiepska edukacja. Jak wejść w dyskusję z wrogiem GMO, który sądzi, że pomidor nie ma genów? Jak rozmawiać o rzeczach typu “Nibiru”, jeśli zaskakująco dużo ludzi nie wie czy Słońce jest większe od Księżyca albo ile zajmuje Ziemi obrót wokół Słońca. Większym błędem edukacji jest jednak to, że nie uczymy dzieci postawy krytycznej. Nie uczymy pytać “czy tak jest na pewno?” “Dlaczego tak sądzimy?”, nie uczymy szukać źródeł, nie pytamy “czy to zostało udowodnione?”. J: Sama mam duże problemy zdrowotne i nigdy nie należałam do tych osób, które mogą o sobie powiedzieć, że są zdrowe jak ryby i że nic ich nie rusza, dlatego każda alternatywa - medycyna indyjska, chińska - są dla mnie jakimś ratunkiem i nadzieją, że przykładowo moja odporność wzrośnie i nie będę co miesiąc chorowała. Wiadomo, nie jesteś lekarzem, ale być może w związku z Twoimi naukowymi zainteresowaniami i wiedzą jesteś w stanie doradzić, jak z głową korzystać z dziedzictwa Wschodu i z innych alternatyw, o których można przeczytać w internecie i nie dać się ponieść trendom marketingowym, które - nie oszukujmy się - są tak samo obecne wszędzie, czy to firma farmaceutyczna czy też firma sprzedająca ekoprodukty. Przecież na naszym tytułowym “zen” teraz rewelacyjnie robi się biznes. WS: Nie jestem lekarzem, ale jeśli tylko odrzucimy teorie spiskowe, to sprawa jest bardzo prosta. Zacytuję innego nie-lekarza, Tima Minchina. “Wiesz jak nazywa się alternatywna medycyna, której skuteczność udowodniono? Medycyna”. Tylko tyle i aż tyle. Od kilku lat moim ulubionym przykładem jest Tu Youyou - chińska laureatka nagrody Nobla z medycyny. Przebrnęła przez kilka tysięcy przepisów starożytnej chińskiej medycyny i znalazła jeden z 340 roku, który pomaga w leczeniu malarii. Był to długi, żmudny proces, większość pracy wylądowała w koszu. Pozwolił on odkryć artemeter, którego skuteczność wykazały solidne badania. Jeśli chcemy korzystać z dziedzictwa Wschodu z głową, szukajmy go w literaturze medycznej, a nie na stronach szarlatanów i naciągaczy. Aspiryna to też dziedzictwo medycyny ludowej. Firmy farmaceutyczne nie ukrywają kwasu acetylosalicylowego przed światem. Niektórzy mówią, że te alternatywy to jak mówisz nadzieja, że przecież nie zaszkodzą i że istnieje efekt placebo. Niestety nie jest tak różowo. Alternatywna medycyna nie jest nieszkodliwym marnowaniem czasu i pieniędzy. Marketing tych ludzi często opiera się właśnie na podkopywaniu autorytetu lekarzy oraz na kłamstwach na temat skuteczności medycyny. W ten sposób odciąga się pacjentów od realnych, statystycznie skutecznych terapii na rzecz nonsensu, który może być niebezpieczny. Ekstremalnym przykładem jest “ceremonia kambo”, gdzie ludzi truje się toksynami amazońskiej żaby, co ma ich ekspresowo i widowiskowo wyleczyć z nie pamiętam już jak wielu przypadłości. W rzeczywistości wiemy dwie rzeczy. Po pierwsze - nie ma dowodów na lecznicze właściwości tej pseudoterapii. Po drugie - żabka kambo i te “ceremonie” zabiły trochę ludzi. Mniej ekstremalne jest badanie z 2017, które prześledziło losy kilkuset osób chorych na raka na przestrzeni pięciu lat. Chodziło o porównanie przeżywalności tych, którzy zdecydowali się na chemioterapię i radioterapię, oraz tych którzy sięgnęli po homeopatię, akupunkturę, strukturyzatory wody itd. Różnice były duże, nawet dwadzieścia procent więcej osób zmarło przez sięganie po alternatywy. J: Wyznaję zasadę, że każdy kij ma dwa końce i nie lubię we wszystko ślepo wierzyć. Daję szansę zarówno metodom naturalnym, jak również naukowym. Staram się sprawdzać lub pytać ekspertów o to, jak dane zagadnienie jest widziane z dwóch stron. Swego czasu bardzo zniechęciłam się do Greenpeace, kiedy po kilkukrotnych rozmowach z przedstawicielami tej organizacji okazało się, że nie mają kompletnie żadnej wiedzy. Brak danych, brak merytorycznych argumentów, wszystko pod szyldem: “tak jest, bo tak”. Nie mówię, że wszyscy tam tacy są, ale jak w świecie gdzie wszystko jest biznesem łącznie z humorystycznie tutaj używanym “zen”, nie stać się naiwnym i nie popaść w ślepą wiarę we wszystko, co naturalne? Jak najskuteczniej dyskutować z osobami, które próbują nam “sprzedać” pewien światopogląd lub pewne idee, na których nie do końca się znamy? Nie mamy często wiedzy ani możliwości, żeby samodzielnie to zweryfikować? WS: Może nie dyskutować w ogóle? Zamiast tego szczepić się na głupotę i wyrabiać sobie pewne odruchy. Są w sieci całkiem fajne listy pomagające w “wykrywaniu” szarlatanów i znachorów. Jeśli serwują mądrze brzmiące ogólniki o “podnoszeniu energii”, czy “oczyszczaniu ciała”, jeśli proponują panaceum, które pomaga na nieprzebraną ilość schorzeń, to pora uciekać. Jeśli wmawiają, że to jakieś tajne leki, których nie przepisują lekarze bo “straciliby pracę”, to pewnie za chwilę zaproponują jakieś suplementy. Jeśli w medycynie coś brzmi zbyt dobrze by było prawdziwe, to najczęściej właśnie tak jest. Prawdą jest jednak, że pieniądze sabotują np. nowe generacje leków na raka, ale nie w taki sposób jak mówią spiskowcy. Nikt nie ukrywa skuteczniejszych leków, tak samo jak nie ukrywa się szczepionek choć zarabia się na nich mniej niż na leczeniu chorób i powikłań, którym one zapobiegają. Nowe generacje leków na raka to po prostu bardzo trudny biznes. Testuje się setki substancji, kosztuje to miliardy i trwa to kilkanaście lat. Tylko kilka procent przechodzi wszystkie etapy badań. Jako, że patenty działają tylko 25 lat, to jak już coś przejdzie przez tą machinę, firma, która utopiła rzekę pieniędzy w badaniach ma około dekady na to by zarobić na tej inwestycji. W tej perspektywie, choć to smutne, to nie powinno dziwić, że koncerny farmaceutyczne wydają na badania mniej niż na marketing. W końcu na wyniki finansowe patrzy się w skali miesięcy a nie dekad. Z drugiej strony nie sprzedają oni “lewoskrętnej” witaminy C za setki złotych, nie masują ludzi jadeitowymi jajkami opowiadając pierdoły o tym jak to odmieni życie ich “pacjentów” tfu! klientów. Widziałaś jak wygląda zestawienie wartości rynku alternatywnej medycyny i szczepionek? https://i2.wp.com/blog.skepticallibertarian.com/wp-content/uploads/2014/03/alt-med-1.png?w=800&ssl=1 J: Jadeitowe jajka brzmią dosyć egzotycznie i nie wzbudzają łatwo zaufania, ale “lewoskrętna” witamina C wydaje się całkiem ciekawym pomysłem. Nazwa jest już oswojona i wywołuje pozytywne skojarzenia. Samo dobro. Co jest z nią nie tak?
W.S.: Z witaminą wszystko jest OK, to marketing jest bardzo nie tak! Po pierwsze - nie istnieje prawoskrętna witamina C. Kwas D-askorbinowy to nie witamina C, to też przeciwutleniacz, ale nie zapobiega szkorbutowi, nie wspomaga syntezy kolagenu… no po prostu nie jest witaminą C. Kwas L-askorbinowy, czy z pastylki, czy z porzeczki jest po prostu witaminą C, ktokolwiek wciska nam jakąś lepszą, czy “naturalną” wersję i jeszcze opowiada, że jest lewoskrętna, powinien się wstydzić, bo jest naciągaczem. To jednak nie wszystko, bo ci sami ludzie z reguły będą też opowiadać pierdoły o tym, że witamina C to panaceum na wszystko. Najczęściej chcą nią leczyć raka (jak to zwykle bywa wrzucając dokładnie wszystkie nowotwory do jednego worka). Tymczasem nie ma na to dowodów. Istnieją przesłanki, że dożylne wlewy witaminy C (doustna suplementacja jest kompletnie bez znaczenia), na wczesnym etapie radio i chemioterapii może poprawiać samopoczucie pacjenta, nie mylić ze zwiększaniem skuteczności leczenia. Jednocześnie, możliwe, że na późniejszym może być szkodliwa. I tym razem mówię o szkodliwości dla leczenia a nie dla samopoczucia. Już za tydzień zapraszamy na kolejną część naszych naukowych rozmyślań, a tymczasem sprawdźcie Węglowego, może nas tylko oczarował. ;) Rozsiądźcie się wygodnie w fotelu, na łóżku, na podłodze lub w każdym innym miejscu, w którym doświadczycie prawdziwego błogostanu, bo oto nadciąga Jogownik. Ci, którzy nie wiedzą co to za jeden, to mogą zajrzeć, do poprzedniego wpisu, w którym określam bardziej szczegółowo jego istotę. Tymczasem mamy czerwiec i wiele, wiele jogowo - wegańskich nowin. W najnowszym numerze kwartalnika Yogi & Ayurvedy pojawiło się wiele ciekawych artykułów, ale ja zawsze najbardziej cenię sobie te Krystiana Mesjasza. Szanuję go bardzo za jego naukowe podejście, ogromną wiedzę i dzielenie się kulturoznawczym spojrzeniem na jogę. W swoim najnowszym artykule opisuje ciało i duchowość w praktyce jogi. Stara się ją określić oraz zestawić z ciałem. Tłumaczy również, ze wschodniej perspektywy, transformację, która zachodzi w regularnie praktykującym joginie. Wskazuje na podobieństwo samodoskonalenia w jodze do poszukiwania samorozwoju we wszelkich warsztatach rozwojowych, coachingach i psychoterapiach. W każdym z tych przypadków próbujemy dotrzeć do głębokich pokładów samego siebie. Obok tego artykułu znajdziecie ajurwerdyjskie smaki lata, kilka ciekawych przepisów, powiązanych z indyjską medycyną, dowiecie się też dużo o oddychaniu. Jak pisze Grzegorz Pawłowski, coach i trener: “Oddech odgrywa ogromną rolę w czerpaniu przyjemności z dotyku. Kiedy przytulasz kogoś, wstrzymując oddech - jesteś jak klocek. Kiedy dotykasz kogoś wstrzymując oddech - twój dotyk nie jest tym samym. Jeśli chcesz mieć więcej przyjemności z towarzystwa drugiej osoby, z dotyku czy kontaktu, zacznij te sfery nasycać oddechem”. To dzięki niemu się rozluźniamy, otwieramy się na drugiego człowieka i dzięki niemu doświadczamy ulgi. Warto to przemyśleć i wdrożyć w codzienne życie. Na koniec tym, co jeszcze mnie zainteresowało, był tekst o jodze hormonalnej, która zdobywa coraz większą popularność wśród kobiet i bardzo pomaga z hormonalnymi problemami, a także od pewnego czasu w numerach tego kwartalnika są polecani piosenkarze; tym razem jest to Simrit Kaur, zdobywająca coraz większą popularność w internetach (pierwsze miejsce na iTunes oraz pierwsza dziesiątka w magazynie Billboard). Alessandro Sigismondi to fotograf, który zafascynował się jogą i postanowił rzucić pracę w agencji reklamowej na rzecz jogi. Wyjechał z rodziną do Indii i przewartościował całe swoje życie. Z tym, że nie został nauczycielem jogi, ale zaczął ją fotografować. Ma świetny kanał na youtube z pięknymi filmami obrazującymi całe jogińskie piękno. Zrobił ponad 300 filmików i tysiące zdjęć związanych z ruchem, sportem, a w szczególności z jogą. Ja osobiście najbardziej przywiązana jestem do jednego z filmów, z Larugą Glaser w roli głównej, który już pokazywałam, ale - co tam - macie jeszcze raz. Może nie każdy go wyhaczył. W odpowiedzi na mój pierwszy Jogownik pojawiło się wiele jedzeniowych rekomendacji i skorzystałam! Wybraliśmy się z Bothkiem do Youmiko, knajpki mieszczącej się w okolicach Poznańskiej, w której można spróbować wegańskiego sushi. Z sushi u mnie rzecz jest prosta. Generalnie - NIE ZNAM SIĘ. Nie kojarzę tych wszystkich magicznych, japońskich nazw, rozpoznaję tylko futomaki z surowym łososiem (te kocham najbardziej) oraz zupę miso, od której jestem uzależniona. Przyznam, że miałam wiele obiekcji, bo trochę nie wyobrażałam sobie sushi bez ryby. I to było jedno z największych zaskoczeń kulinarnych ever! Przysięgam, że chciałam tego drobnego i chuderlawego kelnera całować po stopach za te okrągłe pyszności, wypełnione grzybami w środku. Zabijcie mnie …. nie mam zielonego pojęcia jak te konkretne zawijasy się nazywały, ale rozłożyły nas na łopatki. Gdyby ktoś z Was chciał spróbować tego, co my, to wystarczy wybrać zestaw dla dwóch osób, ten rozszerzony.W dodatku najbardziej zadziwił mnie fakt, że każdy mini zestaw, który był serwowany po kolei, w odstępach czasowych, był ciepły, co sprawiło, że poszczególne dania stawały się jeszcze ciekawsze w smaku. Ogromnie polecam, na randkę, na urodziny, na imieniny i w ogóle na każdą okazję. No dobrze dzisiaj będzie ambitnie. Ostatnio nie mam w ogóle czasu na gotowanie, ale jak eksperymentowałam i łudziłam się, że jeszcze będzie ze mnie kucharka, to wyczaiłam książki Karoliny i Maćka Szaciłło. Na początku włosy stanęły mi dęba, bo wszystko wydawało mi się bardzo zawiłe (właściwie to cały czas tak jest, ale nie oszukujmy się, czasami potrafię zepsuć jajko na miękko...więc bierzcie proszę na mnie poprawkę w tym temacie) i nie mieściły się w mojej skali “prosto, szybko i bez zbędnego wysiłku intelektualnego”. ALE jak już się człowiek zmobilizuje i zabierze się, za któryś z tych przepisów, to nie pożałuje. Dania, które powstają są jedyne w swoim rodzaju, kompletnie niepowtarzalne w smaku. Nie wiem, czy Wam też się zdarzało, ale ja czasami brałam jakieś dania z internetu czy z książek, niby robiłam wszystko według podanych zasad, a danie wychodziło jakieś miałkie, bez wyrazu. Tutaj nie ma takiej opcji, a żeby Wam to udowodnić spróbujcie mojego ulubionego dania. Autorzy książki byli tak mili, że pozwolili się tym przepisem podzielić. Smażony seler z kaszą gryczaną ("Jedz i pracuj", Karolina i Maciej Szaciłło) kasza gryczana 1 łyżka oliwy 1/2 szklanki pestek słonecznika 1/2 cebuli pokrojonej w drobną kostkę lub 1/3 łyżeczki asafetydy 150 g palonej kaszy gryczanej 300 ml wody 1/2 łyżeczki nierafinowanej soli sos sojowy (bez glutaminianu sodu) dla smaku (ok. 2 łyżki) smażony seler 2 łyżki oliwy ok. 200 g korzenia selera pokrojonego w plastry o grubości 1 cm 1 poszatkowany ząbek czosnku lub 1/3 łyżeczki asafetydy 1 łyżeczka pieprzu ziołowego 1/2 szklanki passaty pomidorowej nierafinowana sól do smaku świeżo mielony pieprz do smaku sałatka z ogórka kiszonego 150 g ogórka kiszonego pokrojonego w plasterki 2-3 łyżki zimnotłoczonego oleju z lnianki (rzepakowego lub lnianego) sok z cytryny do smaku 1/2 łyżeczki wybranej substancji słodzącej 1/2 poszatkowanego pęczka natki pietruszki 1. Przygotowujemy kaszę gryczaną: na oliwie podsmażamy pestki słonecznika na złoty kolor. Dodajemy drobno poszatkowaną cebulę lub asafetydę. Po chwili wysypujemy kaszę. 2. Całość prażymy przez ok. 2 minuty. Wlewamy wrzącą wodę. Wsypujemy sól i gotujemy pod przykryciem (na małym ogniu), aż kasza będzie miękka. 3. W czasie kiedy kasza się gotuje smażymy selera: na oliwie podsmażamy z dwóch stron (ok. 7 minut) na złoty kolor plastry selera. Uważamy, aby ich nie przypalić. Pod koniec smażenia, kiedy seler będzie jeszcze al dente posypujemy go przyprawami i wlewamy passatę. 4. Czekamy, aż sos odparuje, oblepiając plastry selera i lekko się karmelizując (ok. 2-3 minuty). Seler w tym czasie powinien stać się miękki. Dodajemy sól i pieprz do smaku. Podajemy z kaszą gryczaną i sałątką z ogórka kiszonego. W międzyczasie przygotowujemy sałatkę z ogórka kiszonego. Karolina i Maciek wydali już sporo książek, posiadam cztery pozycje i myślę, że dla tych, co cierpią na brak odporności, przyda się szczególnie ta o tytule “Jedzenie, które leczy”. Oni również są fanami ajurwedy i wykorzystują ją w komponowaniu swoich przepisów. Dzisiejszy odcinek Jogownika sponsoruje słowo Namaste, które często wypowiadamy podczas zakończenia praktyki jogi. Wówczas nauczyciel często łączy dłonie przed klatką piersiową w symbolicznym geście i mówi “Namaste”. Połączenie tego układu rąk z z tym słowem świadczy o największym szacunku, jakim obdarzamy naszego rozmówcę. “Namas” - znaczy “pozdrowienie” lub “poważanie”, a “te” - oznaczy “Ty”. Czerwiec w Polsce można by chyba nazwać miesiącem jogi. Szczególnie dlatego, że inicjuje wakacje i lato. Gdzie się nie obejrzymy, tam joga. W Warszawie możemy ją spotkać na Polach Mokotowskich, w Łazienkach Królewskich czy też nad Wisłą. Ćwiczyć można wszędzie, ale ja co roku szczególnie czekam na Dzień Jogi, i tak się składa, że odbędzie się on już w tę niedzielę, 17 czerwca. Na Agrykoli w Warszawie będziemy mogli wziąć udział w całodniowym evencie wypełnionym wieloma różnorodnymi zajęciami. To będzie też doskonała okazja, żeby spróbować przepysznych potraw wegańskich, indyjskich, i wielu, wielu innych, a także zaopatrzyć się w ekologiczne zdrowie kosmetyki, również w te z kręgu medycyny ajurwedyjskiej. A ci, którzy mają największego fioła na punkcie jogi, będą mieli okazję wydać ostatnie grosze na wiele jogińskich gadżetów i ubrań sportowych. Gdybyście mnie zapytali jakiś czas temu, czy tam będę, to bez mrugnięcia okiem odpowiedziałabym, że tak. Ale życie lubi zaskakiwać i okazuje się, że tym razem będę w służbowej podróży daleko, daleko od Warszawy… Na koniec Szop Jogin. Namaste!
Nie Hatha Yoga, nie Kundalini, ani Sivananda, ale właśnie Asthanga vinyasa skradła moje serce i sprawiła, że
od pierwszego wejrzenia całkowicie zakochałam się w jodze. Już dawno chciałam Ci o niej opowiedzieć, ale wciąż czuję się nie wystarczająco godna. Przeczytałam kilkadziesiąt artykułów, byłam na szkoleniu i ciągle mam wrażenie, że jeszcze tylu rzeczy o niej nie wiem. I pewnie mogłabym tak przez kolejny rok studiować tę Asthangę, ale w końcu poszłam po rozum do głowy. Uświadomiłam sobie, że z praktykowaniem jogi jest tak samo jak z badaniem danego zjawiska i pisaniem. Nie chodzi o to, żeby od razu, na siłę założyć nogę za głowę, najpierw trzeba w ogóle nauczyć się tę nogę podnosić. Stara prawda, a człowiek durny, co jakiś czas musi to sobie przypominać. Zdecydowałam, że nie będę Ci na wstępie serwować wielkiej rozprawy o mędrcach wschodu, bogatej historii i kontrowersjach związanych z Asthangą na 100 stron maszynopisu, ale opowiem Ci, dlaczego warto ją poznać. 1. Poznasz mroczną stronę perfekcjonizmu i wyleczysz się z niego na amen Masz czasem tak, że zarzucają Ci nadmierny perfekcjonizm, a Ty sobie w cichości serca myślisz: “dobra, dobra, lepiej być “za bardzo” niż “za mało”. I zajeżdżasz się w życiu zawodowym i prywatnym. Poprzeczki stawiasz sobie coraz wyżej aż w końcu - “bach” - upadasz plącząc się o własne nogi. Jeśli tak, to koniecznie idź na jogę. Szybko wyleczysz się z nadmiernego perfekcjonizmu. Joga, jak taki poczciwy trener footballu z amerykańskich seriali młodzieżowych, kocha sercem, ale szkoli twardo. Asthanga jest dla najzagorzalszych perfekcjonistów. W trakcie zajęć nie masz czasu myśleć o precyzji danej pozycji, ani nie jesteś w stanie zagłębiać się w każdy mięsień swojego ciała, żeby daną asanę wykonać idealnie. Chodzi o to, żeby robić tyle, na ile pozwala Ci Twoje ciało i ani odrobiny więcej, bo właściwie nie ma na to czasu. Dajesz się porwać tak zwanemu “flow” i fruniesz wraz z oddechem, który Cię prowadzi i pomaga dotrzeć do końcowych sekwencji. Prawdziwa jazda bez trzymanki. 2. Wyrazisz siebie i odnajdziesz w sobie piękno Asthanga zachwyca swoją ekspresyjnością. Jest zresztą bardzo podobna do tańca współczesnego. Ułożone kolejno po sobie konkretne pozycje tworzą niezwykłą, zwiewną i ulotną choreografię. W zajęciach sportowych zawsze mi tej ekspresyjności brakowało. Uwielbiam coś sobą wyrażać, tworzyć coś, co w moich oczach uważam za piękne - Asthanga daje taką możliwość na bardzo wielu polach. Tutaj pewnie odezwaliby się fani drugiego stylu jogi, zwanej Vinyasą Kreatywną. Tam tego elementu jest jeszcze więcej. Tyle, że Asthanga ma w sobie coś jeszcze, co bardzo mnie do niej przekonało, a mianowicie pomaga kształtować charakter. 3. Wytrenujesz niezłomność Trenerzy, coache i inni mentorzy już od jakiegoś czasu podważają tezę, jakoby to brak motywacji był naszym największym problemem. Nie odkryję Ameryki, jeśli powiem, że częściej cierpimy z powodu braku niezłomności i dyscypliny niż popularnej motywacji. Rozleniwił nas trochę ten świat, który jest na wyciągnięcie ręki, gdzie wszystko mamy na już, na wczoraj. Czasami mam jakąś taką niezdrową tęsknotę za służbą wojskową (chociaż w wojsku nigdy nie byłam), ale kiedy już tak się na amen rozmemłam, to myślę sobie, że taka musztra dobrze by mi od czasu do czasu zrobiła. Asthanga była wykorzystywana między innymi przez indyjskich żołnierzy, okazała się doskonałym treningiem. Poprzez swoje zaplanowane sekwencje i porządek ćwiczeń uczy takiego niemieckiego porządku. Bierzesz matę, otwierasz serię asan i jedziesz z tematem, nieważne czy słońce czy deszcz - po prostu ćwiczysz. 4. Nie będziesz ściemniać, że nie możesz Łatwo jest powiedzieć: “Dzisiaj nie ćwiczę, bo nie mam jak. Wyszłam późno z pracy, moje zajęcia przepadły, no a przecież w domu, to ja nie umiem”. Asthanga jest jak pacierz, jest mantrą. Dzięki wspomnianym seriom, składającym się z danych pozycji, możesz samemu, praktykować w domu, ile chcesz, jak chcesz, uwzględniając wszystkie swoje ograniczenia. Mówi się, że nawet 15 minut takich ćwiczeń dziennie czyni cuda. 5. Odetchniesz naprawdę Wystarczy wziąć kilka, zwykłych głębszych oddechów, żeby zorientować, jak bardzo mamy ściśniętą klatkę piersiową. W Asthandze uczymy się tak zwanego rozgrzewającego oddechu “ujjayi” i jak raz go spróbujesz, to już nigdy nie spojrzysz na oddychanie w ten sam sposób. Zresztą to niezła sztuka, żeby nauczyć się oddychać, tak jakby się ziewało z zamkniętymi ustami. Ogólnie koncentracja na oddechu oraz jego synchronizacja z ruchem sprawia, że odkrywamy zupełnie inny wymiar jogi. Pracujemy całym sobą i pozwalamy w wielu momentach, żeby to ciało nas prowadziło. Taki rozgrzewający oddech pomaga w rozciąganiu i w równoważnym wykonywaniu poszczególnych asan. Jest bardzo intensywny, a jednocześnie relaksujący. 6. Lubisz siłkę? Czujesz się pakerem? Asthanga wzbogaci Twój trening, jak nic innego Asthanga to naprawdę dynamiczna praktyka dla twardzieli. Mimo, że ma bardzo wiele z duchowości, to nie można zaprzeczyć, że to niezły wycisk. Po takich zajęciach na pewno się spocisz. Nie licz na luzackie oddychanie i błogie wiszenie głową w dół na drabinkach. Częste deski, kije, stanie na głowie wymagają silnych rąk, “barów” i wyrobionych bardzo wielu, różnorodnych mięśni, o których nawet nie zdawałeś sobie sprawy. Im dłużej o Ashtandze myślę i im dłużej próbuję zrozumieć, co mnie w niej tak pociąga, tym bardziej jestem zdania, że chodzi o ten moment połączenia siły i zwiewności, uporu i ekspresji, które wyważone razem tworzą to niezwykłe piękno. 7. Spojrzysz na życie inaczej Asthanga oprócz swojego sportowego wymiaru ma również wymiar coachingowy. W ćwiczeniach sportowych, w różnych dyscyplinach, zupełnie jak w życiu, często skupiamy się na wynikach. Liczy się tylko to, żeby dojść do postawionych celów. Jeszcze jedna godzinka w pracy, jeszcze jeden mail i już będziemy bliżej sukcesu. Okazuje się jednak, że wcale tak nie jest. Zdrowie nam szwankuje, wykańczamy się psychicznie i z reguły nie mamy zielonego pojęcia, o co chodzi. Połączenie asthangowego oddechu i ruchu pokazuje, że trzeba przede wszystkim spojrzeć w głąb siebie, do wewnątrz. Często to w nas samych leżą odpowiedzi na większość pytań, które sobie codziennie zadajemy. Ma to duży związek z tym, co napisałam odnośnie perfekcjonizmu. Kiedy poznamy lepiej siebie, zrozumiemy, że kondycja naszego ciała, to nasza historia istnienia, od urodzenia aż do dzisiaj, łatwiej nam będzie sobie wybaczyć i wyluzować w wielu momentach. Wtedy też z reguły odnajdziemy ten asthangowy “flow”. 8. Schudniesz, a przynajmniej wysmuklejesz Na koniec coś, co również sprawia, że nie mogę przejść obok Asthangi obojętnie. Asthanga ćwiczona regularnie, z pełnym zaangażowaniem, modeluje w bardzo piękny sposób sylwetkę. Pomaga rozciągnąć przykurczone i opuchnięte mięśnie oraz wzmacnia osłabione mięśnie nóg, pleców, brzucha i ramion. Jeśli będziesz ją często praktykował i połączysz ją z odpowiednią dietą, to zaobserwujesz bardzo wiele zmian w swoim ciele, również utratę kilogramów. Jogownik napadł mnie znienacka w tramwaju. Jechałam sobie spokojnie, wyglądałam przez okno i nagle stanął przed moimi oczami właśnie on - stały cykl artykułów z ciekawostkami i newsami o jodze, ajurwedzie i wegańskich klimatach. Wstępnie i ambitnie pomyślałam sobie, że Jogownik rymuje się z tygodnik, więc byłoby idealnie, gdybym jeden z takich odcinków publikowała raz na tydzień, ale nie chcę rzucać słów na wiatr. Co tu dużo mówić, zabiegana jestem. Z tą moją blogową regularnością jest dramatycznie, ale może właśnie Jogownik mnie zmobilizuje i weźmie w karby. W dzisiejszym odcinku przeczytacie, dlaczego nie warto praktykować jogi i co robić, żeby się nie uszkodzić. Dowiecie się również gdzie często jadam, co gotuję, a na koniec lekcja sanskrytu i goth joga. Pierwszy artykuł to tekst o emocjach, bo joga jest niczym innym jak zmaganiem się z emocjami. Za pomocą swojego ciała docieramy do siebie samego i dokonujemy czasem wielu niezwykłych odkryć, bywa że na miarę tych Krzysztofa Kolumba. Przypomnij sobie, ile razy stałeś na macie i wściekałeś się na swoje nie do końca idealne ciało, wpatrywałeś się z zawodem w swoje palce u stóp i myślałeś sobie, że twoje wewnętrzne “ja” mogłoby tak wiele, ale twoje ręce, tułów i nogi wciąż mogą tak mało. Patrzysz dookoła i jest jeszcze gorzej. Okazuje się, że twoi sąsiedzi przewyższają cię umiejętnościami. Oni mogą. Ty nie. Rozpadasz się na drobne kawałki i spada na ciebie tysiąc nieszczęść. Nie potrafisz już podnieść rąk do góry i wykonać kolejnego powitania słońca z oddechem dystansu i pokory. Głos grzęźnie ci w gardle i odmawia posłuszeństwa lub wymyka się niekontrolowanie, wtedy gdy najmniej tego chcesz. To on podpowiada Ci, że nie jest dobrze i to o nim pisze Agnieszka Reszelska w swoim bardzo ciekawym artykule "Joga głosu". 10 powodów, dla których nigdy nie powinieneś rozpoczynać praktyki jogi - to drugi artykuł, do którego z kolei mam spory sentyment. Był jednym z pierwszych tekstów, na które trafiłam, kiedy zaczęłam interesować się jogą. Wtedy dwa polskie jogińskie portale o nazwie Portal Yogi oraz Boso na macie dopiero rozpoczynały swoją działalność i ciężko w ogóle było znaleźć cokolwiek interesującego i przystępnego na temat jogi. To krótki tekścik, który w przewrotny sposób przedstawia zmianę myślenia, wtedy gdy już rozpoczniemy praktykę. Zgadzam się co do większości tez w nim zawartych, chociaż jeśli chodzi o frytki i imprezy, to bywa z tym u mnie różnie.. ale wszystko jest dla ludzi jak pisze Ewa Wysocka. Kiedy myślę o kanale youtube i o jodze, to błyskawicznie przychodzi mi na myśl Małgorzata Kobus - Kwiatkowska ze swoją Anatomią Jogi. Jest to bezdyskusyjnie moje ulubione źródło wiedzy o tym, jak wykonywać poszczególne asany. Kawał soczystej, anatomicznej wiedzy. Na zajęciach często nie ma czasu na zagłębianie się w niuanse i szczegóły danego wygięcia, skrętu czy też skłonu, tutaj wszystko to Gosia tłumaczy prosto i klarownie. Nic tylko korzystać. Mango Vegan Street Food to taki mały warszawski lokalik z bardzo dobrym wegańskim jedzeniem, dodatkowo mieści się blisko szkoły Centrum Joga, przy ulicy Brackiej. Wpadam tam często po zajęciach, bo jest całkiem szybko i przyjemnie. Mają bardzo dobre hummusy, shakshuki i hamburgery. Jest tam zupa miso, którą zawsze zamawiam i bardzo mi smakuje. Zdaje się, że jest też drugi lokal, który mieści się obok Słoika i Loftu na tyłach domów centrum. Tyle, że ta druga miejscówka jest mikroskopijna i tam rzeczywiście najlepiej jest wziąć jedzenie w rękę i wybiec, bo zrelaksować się tam nie ma jak. To, że dużo jem, a szczególnie poza domem nie jest takie przypadkowe, i głównie wynika z tego, że strasznie, ale to strasznie nie chce mi się marnować czasu na gotowanie. Powiedzmy sobie szczerze - nie umiem i nie lubię gotować. Niestety kwestie ekonomiczne i zdrowotne wymuszają na mnie zmianę mojego frywolnego podejścia i od pewnego czasu rzeczywiście staram się jakoś zorganizować. Ta organizacja polega na tym, że bardzo sprawnie mobilizuję szczególnie do tej aktywności mojego R., który na moje wielkie nieszczęście też nie znosi gotować, ale - uwaga - gotuje świetnie. I tak wspólnie szukamy przepisów prostych, łatwych i przyjemnych, po to, żeby mu się lepiej gotowało. Te poszukiwania doprowadziły nas do książki Kasi Bem - “Happy Detox”. Generalnie lubię przepisy joginów, bo im też się raczej nie opłaca siedzieć za dużo w kuchni, więc specjalnie nie wydziwiają. I tak w książce Kasi znajdziecie bardzo proste przepisy na soczewicę z ogórkiem i pomidorem, jarmuż express z patelni z makaronem sojowym i orzechami włoskimi, genialną zupę z cukinii na mleczku kokosowym oraz bardzo błyskawiczne desery takie jak kakao z awokado. Autorka w swojej książce namawia nas na 10-dniowy detox z jogą. Przeszłam go dwa razy. Kiedyś myślałam, że nie mogę bez mięsa żyć, nie to żebym teraz go nie jadła, ale metoda Kasi pomogła mi uświadomić sobie, że wcale tak strasznie tego mięsa nie potrzebuję. Oderwanie się od stałych przyzwyczajeń, przetestowanie nowych smaków i koncentracja na warzywach i owocach pomogły mi spojrzeć na mój organizm w zupełnie inny sposób. Można się przy tym wiele nauczyć. Polecam. Dzisiejszy odcinek sponsoruje słowo: OM. To najświętsza sylaba hinduizmu i jego największy symbol.. Podobno przy takim dźwięku powstawał Wszechświat. Na zajęciach może się zdarzyć, że wspólnie z nauczycielem przyjdzie Wam ją śpiewać. To na niej opierają się liczne mantry. Zgłoska ta składa się podobno z 3 sylab (A+U+M), i te trzy elementy to kolejno niebo, ziemia i przestwór pośredni, lub trzy wedy: Rygzueda, Jadźurweda i Athanuaweda albo trzy bóstwa tworzące i reprezentujące fazy istnienia kosmosu: powstawanie, trwanie i zagłada. W sanskrycie dosłownie znaczy: "kłaniam się, zgadzam się, akceptuję”. To wyznanie pokory i akceptacji wobec świata, takiego jakim jest i uznanie również własnej osoby ze wszystkimi talentami i słabościami w tym uniwersum. Outfit pierwsza klasa. Włączamy The Sisters of Mercy i lecimy z praktyką!
Jest takie słynne powiedzenie, że nie odchodzi się z firmy, tylko od konkretnego managera. Myślę, że podobnie jest z treningami, szczególnie wtedy gdy czujemy się początkującymi - żółtodziobami i wiemy, że sami nie jesteśmy w stanie sobie poradzić. Wtedy szukamy ludzi. Szukamy takich osób, dla których nie będziemy obojętni. Szukamy tych, którzy wciągną nas w swój świat, w swoją pasję. Miejscówka, piękna wyfroterowana, drewniana podłoga i wszelkie lansiarskie gadżety są wtedy na dalszym planie, bo to jogin i jego świat się liczy.
Niektórzy nauczyciele jogi twierdzą, że w dzisiejszych czasach mamy do czynienia z tak zwanym jogińskim supermarketem. Ludzie biegają po różnych zajęciach. Próbują wszystkiego po trochu. Tu łykną vinyasę, tam asthangę, porozciągają się na hatha jodze i zakończą jogą kundalini. Zrobią kilka fotek na Instagrama, pochwalą się na Facebooku, że w tym tygodniu wyrobili swoją normę i wszyscy są zadowoleni. Pewnie tak, pewnie jest grono takich osób, ale są też tacy, którzy zwyczajnie poszukują dobrych zajęć. Takich zajęć, które będą miały w sobie coś więcej niż tylko dobrą lokalizację i “niewidzialnego” nauczyciela. “Niewidzialny” jogin, to taka persona, która na zajęciach zamienia się jedynie w wyginające się ciało. Nie angażuje się w to, co dzieje się w grupie. Robi swoje. Asana za asaną. Ćwiczy na swojej macie, czasem błędnym wzrokiem przebiegnie salę i wraca do swojego flow. To ktoś, kogo pięć minut po zajęciach się nie pamięta. Niestety supermarket jogiński opiera się nie tylko na niesfornych i nieokrzesanych praktykujących, ale również na nauczycielach, którzy w pewnym momencie swojego życia wpadli na pomysł, że zrobią papier i będą uczyć jogi. Robią światowe kursy, rozwijają się fizycznie w błyskawiczny sposób, ich ciało staje się niezwykle elastyczne, ale zapominają często o przygotowaniu psychiki, o tym duchowym aspekcie, który paradoksalnie akurat w jodze jest tak bardzo ważny. A może wcale nie? Może czasem wynika to po prostu z lenistwa? Łatwiej jest nie brać odpowiedzialności. Powiedzieć sobie, że przecież każdy jogin ma przed sobą własną, indywidualną ścieżkę i lepiej się nie mieszać. Niech każdy zostanie sam ze sobą w swoich zmaganiach. A może są też tacy praktykujący, którzy są na tyle duchowo rozwinięci, że im wszystko jedno? Może to ja wymagam za wiele? Nie wiem, ale cieszę się, że miałam szczęście i że moje pierwsze zajęcia jogi, mimo że prowadzone w fitness clubie, były tak bardzo udane. Sławka, bo tak nazywała się pierwsza joginka, którą poznałam, zaraziła mnie jogą w sekundę. Śmiałam się swego czasu, że to joga znalazła mnie, a nie ja jogę. Pamiętam, jak osobiście podeszła do mnie po zajęciach i zapytała się, czy mi się podobało i czy dam się w to wciągnąć. Czasem wspólnie wypracowywałyśmy daną pozycję. Nigdy nie czułam się anonimowa, jedna z wielu i wiem, że inni na sali mieli podobne poczucie. Zawsze lubiłam wchodzić w relacje uczeń - mistrz. Bardzo szanuję ludzi, którzy mają coś do powiedzenia, znają się na czymś lepiej ode mnie, potrafią zainteresować tym, co ich pasjonuje. Pewnie to jest powód, dla którego tak zapamiętale szukam joginów z prawdziwego zdarzenia. I nie chodzi o wszystkowiedzącego, mistycznego wschodniego guru, który odkryje przede mną wszystkie tajemnice wszechświata, ale zwyczajnie potrzebuję kogoś, kogo będę mogła uznać za autorytet, do kogo będę w stanie się zwrócić i kto razem ze mną ucieszy się z moich postępów i pofascynuje się jogą i tym, co z jogą związane. Dlatego nie chciałabym, aby jogini pozbywali się tego nauczycielskiego zacięcia. Uważam, że jak każdy nauczyciel mają swoją misję, cel nauczania, który niestety wymaga od nich poświęceń, stawiania sobie pewnych wyzwań i realizowania pewnych konkretnych założeń. Idąc na zajęcia chcę mieć poczucie rozwoju, chcę wierzyć, że osoba, na której zajęciach jestem wie do czego dąży i panuje nad konkretnym programem. A że czasem się potknie i nie zawsze wszystko się uda, to już inna sprawa. Kiedy nauczyciel da się polubić i zasłuży sobie na szacunek, to ma swoich stałych uczniów i tacy praktykujący są w stanie mu bardzo wiele wybaczyć. Po różnorodnych poszukiwaniach zebrałam listę swoich ulubionych warszawskich joginów, którzy całkowicie mieszczą się w mojej definicji dobrego nauczyciela. Polecam zajęcia z każdym z nich, chociaż od razu powiem, że grupa jest bardzo wybiórcza, bo jak szybko zauważycie wszyscy specjalizują się w jodze dynamicznej. Zachęcam Was do sporządzenia własnej, indywidualnej listy z ulubionymi nauczycieli, szczególnie jeśli Wasza praca nie pozwala Wam na regularność i musicie żonglować grafikami zajęć szkół jogi.
O losach karty Multisport w szkołach jogi Ilu z Was zrezygnowało z zajęć sportowych mimo, że je skrzętnie zaplanowało? Spakowaliście już wszystkie manatki, zawiesiliście matę na plecach i odhaczyliście w kalendarzu, że oto tego dnia, o tej porze majestatycznie i z pełną gracją będziecie wchodzili w pozycję niewzruszonego wojownika w swojej ulubionej szkole jogi. Aż tu nagle niespodzianka, dzień toczy się zupełnie nie tak jak byśmy tego chcieli. Toniemy w projektach, dzieci chorują i wszystko idzie kompletnie nie tak. Marzenia, o tym by stanąć wreszcie na głowie lub zrelaksować się w ulubionej pozycji stają się zupełnie nierealne. Zarobieni po uszy próbujemy znaleźć sposób na to, by w tym szybkim i zaskakującym życiu nie zaniedbać rodziny, wywiązać się z codziennych obowiązków i zadań (dentysta, zakupy) oraz pogodzić to wszystko z jogą. Pewnego razu zdeterminowana zdecydowałam, że tym razem nie skapituluję. Mimo, że była jakaś 17:30 - 18:00 – a ja wciąż siedziałam w pracy – uznałam, że muszą być gdzieś w Warszawie zajęcia Vinyasa lub Asthanga dla „pracoholików”. Zaczęłam przeszukiwać internet i coraz bardziej mój zapał spadał. Okazało się, że niewiele zostało szkół, które honorują karty Multisport. Co więcej, znalazłam informacje, że firma Benefit, która tę kartę rozpowszechnia wśród pracodawców, zachowuje się bardzo nie fair w stosunku do właścicieli szkół jogi. Jak stereotypowy, klasyczny monopolista wykorzystuje chwilową siłę na rynku i wywiera presję na swoich partnerach. Informację tę oczywiście podzieliłam na czworo, bo jest możliwe, że właściciele szkół też mogli zawinić w jakiejś mierze, i że prawda może leżeć gdzieś po środku. Temat absolutnie nie jest świeży, bo artykuł o tym na portalu jogajoga został opublikowany w 2013 roku, ale dla takich przeciętnych praktykujących jak ja nie umiera ani nie dezaktualizuje się. Straciłam równie dużo, co obie strony zaangażowane w konflikt. Pracując w korporacji przez takie zachowania przedsiębiorców nie chodzę na jogę tak często, jak bym mogła. Sytuacja ta sprawiła też, że nie jestem w stanie praktykować jogi szerzej, poznawać nowych nauczycieli i szukać swojego mistrza, a także testować różne metody i style. Niestety kwestie finansowe blokują mnie, i karta Multisport staje się też jedyną furtką do tego, by móc chodzić na zajęcia częściej niż dwa razy w tygodniu. Pracodawcom trudno jest zrezygnować z karty Multisport, bo z rekrutacyjnego punktu widzenia, tego rodzaju profit to doskonały wabik na utalentowanych kandydatów i właściwie standard na rynku pracy. Wielkie, kilkutysięczne firmy nie będą się rozmieniały na drobne i nie będą zawierały tysiąca umów z pomniejszymi szkołami jogi. Skupią się na tym, co najbardziej uniwersalne i najbardziej praktyczne z ich punktu widzenia. W związku z tym nie wycofają się z takiej karty jak Multisport, no może wybiorą konkurencyjną ofertę, podobną do tej oferowanej przez Benefit System. Tym, co zmartwiło mnie najbardziej to reakcje, jakich doświadczyłam podczas jednego z Międzynarodowych Dni Jogi na Polach Mokotowskich. Była piękna upalna niedziela i park usłany tysiącem mat. Wtedy nie miałam pojęcia o całym konflikcie. Zupełnie nieświadoma podeszłam do kilku stoisk warszawskich szkół jogi i próbowałam dowiedzieć się, jakie są zajęcia oraz czy jest w nich honorowana karta Multisport. Za każdym razem byłam traktowana z góry i z jakąś kompletnie niezrozumiałą wyniosłością. Jestem całym sercem za jogą i wielką sympatią darzę wszystkich jej miłośników, ale wtedy w promieniach czerwcowego słońca poczułam wielki zawód. I co więcej, zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno to akurat jogińskie szkoły są bez winy, czy może konflikt nie jest dużo bardziej złożony W każdym razie dla leniwych i zabieganych podrzucam warszawskie szkoły jogi, które aktualnie uwzględniają karty Multisport w różnych formach. Szczególnie polecam studio CENTRUM JOGA na Brackiej oraz JOGA KLUB przy ulicy Chałubińskiego. Pierwsza szkoła ma niezwykle charyzmatyczną właścicielkę Małgorzatę Baranowską. Mimo, że zawsze z zamkniętymi oczami wybiorę Asthangę i Vinyasę, to Gosia pokazała mi, że zajęcia Sivananda mają naprawdę niesamowity charakter i potrafią zaskoczyć każdego, kto na takich zajęciach się pojawi. To tam udało mi się kiedyś poradzić sobie z różnymi negatywnymi emocjami i wydarzeniami, które nagle na mnie spadły. Było to niezwykłe doświadczenie dziejące się kompletnie poza moją świadomością. Napięcia fizyczne, które spowodował wówczas stres zniknęły, a w ich miejscu pojawiła się ulga. Gosia pozostawia też na swoich zajęciach bardzo wiele swobody dla praktykującego, daje przestrzeń, ale jest na wyciągnięcie ręki, zawsze obok. Sprawia, że zawsze przy niej czuję się bezpiecznie, jak przy prawdziwym mistrzu. Z kolei to dzięki Joga Klubie w ogóle dałam się zarazić jogą. Teraz niestety Wojtka jogina ani Agnieszki tam nie ma, ale otwarta i życzliwa atmosfera tej szkoły, wyrozumiałość na różne ludzkie ograniczenia oraz koncentracja na dynamicznej jodze powodują, że tam również często wpadam. Nie do przecenienia jest też sama miejscówka obydwu szkół – właściwie środek centrum, blisko metra i wielu linii tramwajowych. ADI SHAKTI – ul. Łowicka 19 lok. 1
AKADEMIA HATHA JOGI Sławomira Bubicza – ul. Wałowa 3 BIORELAX – Mickiewicza 72 CENTRUM JOGA ŻOLIBORZ – Paska 10 Wiktora Morgulec DOBRZE MI TU – Bracka 18lok70 HAPPY YOGA – ul. Łowicka 21 JOGA BIAŁA - ul. Mlecznej Drogi 16 JOGA ! CENTRUM Adama Bielewicza – Koncertowa 8 JOGA ! CENTRUM Adama Bielewicza – Pankiewicza 1 JOGA KLUB – Chałubińskiego 8 JOGA STUDIO Grzegorza Nieściera – Grzybowska 37 A JOGA NA KOLE – Jana Brożka 17 OM ŚRODEK Leszek Kawa – Świętokrzyska 31/33 CENTRUM JOGA – Żurawia 22 SAMADHI JOGA – Mielczarskiego 1 E SHAKTI SZKOŁA JOGI – Lwowska 17/19 ZACISZE JOGI – Łodygowa 22 FITOLOGY - Siedmiogrodzka 1 JOGA STUDIO SASKA KĘPA - Elsterska 3a Jeśli znacie jeszcze jakieś szkoły, których nie udało mi się zidentyfikować, to podzielcie się. Z chęcią je tutaj dodam, a przy okazji odwiedzę. Do rozmyślań nad wschodnim i zachodnim praktykowaniem jogi nakłoniła mnie Agnieszka Passendorfer w swojej książce „13 lekcji jogi”. Przeczytałam ją w momencie, gdy wśród joginów bardzo żywa stała się dyskusja na temat profanowania jogi i jogińskiego stylu życia przez zachodni świat. Pojawiły się filmiki ze wschodnimi mędrcami, którzy wypowiadają się
w dosyć jednoznaczny sposób o sprowadzaniu tej aktywności do niewiele znaczącego wysiłku fizycznego i o odrywaniu jej od wschodnich korzeni. Dowiedziałam się wtedy o tym “prawdziwym” joginie, który przyjmuje całą wiekową filozofię i podąża ścieżką swojego guru przestrzegając zasad zwanych „Yama” i „Niyama”. Nie krzywdzi siebie ani nikogo innego, ponad wszystko stawia prawdomówność, nie kradnie i nie pożąda rzeczy, które do niego nie należą. Jest wstrzemięźliwy, czyli zdaje sobie sprawę, że wszystkie czynności i przyjemności wykonywane w nadmiarze mogą szkodzić oraz nie gromadzi i nie zbiera przedmiotów, bo życie jogina powinno być możliwie proste i przejrzyste, tak by skupić się na faktycznym, duchowym rozwoju. (Trochę przypomina to nasz modny, zachodni minimalizm.) Tym prostym wartościom towarzyszy jeszcze zadowolenie, czystość, studiowanie, zapał, wytrwałość oraz poddanie się Stwórcy. Według wschodniej filozofii powinniśmy dostrzegać w życiu, to co dobre i piękne. Powinniśmy cieszyć się z tego, co osiągnęliśmy każdego dnia i nie dawać się wciągnąć w pułapkę wymyślonych marketingowych potrzeb i pragnień, które zostały zaprojektowane w naszych głowach w wiadomym, biznesowym celu. Zaś jogińska czystość polega szczególnie na dbaniu o swoje ciało, o to by dobrze służyło. Nie wolno go szargać i nadużywać. Wreszcie studiowanie, zapał i wytrwałość mają posłużyć temu, byśmy cały czas się doskonalili, poznawali siebie i ścieżkę, którą podążamy. Należy zgłębiać tajniki jogi i odkrywać swoje własne tajemnice o sobie. Wszystko to opiera się również o konkretne podejście do seksu, czasem do religii wyznawanej przez konkretnego guru i człowiek taki jak ja, próbujący się w tym zorientować zupełnie traci głowę i czuję się całkowicie przytłoczony ilością interpretacji, brakiem konkretnej i sprawdzonej wiedzy o tej wschodniej filozofii. I trochę rezygnuje i szuka, kogoś, kto mu może jakoś ten świat jogi przybliży. Wtedy właśnie przeczytawszy wiele różnorodnych tekstów, zabrałam się za książkę Agnieszki, która już na początku pisze o tym, że kocha swoje maty i ma ich chyba siedem oraz że nie będzie ukrywać, ale w ogóle to lubi te wszystkie jogowe gadżety. Siłą rzeczy pomyślałam wtedy o sobie siedzącej na Pintereście i oglądającej piękne skórzane pokrowce na matę i kwieciste legginsy, które z przyjemnością wciągnęłabym na własny tyłek. Czytałam o jej miejskim stylu życia, o bolączkach związanych z codziennymi obowiązkami i o tym, jak tę naszą jogę wkomponować w codzienny rozkład zajęć. Szybko odniosłam tę pozycję do jej amerykańskiego odpowiednika napisanego przez Tarę Stiles, która również opowiada o swoim współczesnym, zachodnim życiu, proponuje swoje ulubione zestawy asan i poleca różne, proste i zdrowe przepisy kulinarne. Agnieszka robi to trochę ciekawiej, bo jej książka przyjęła formę kalendarza księżycowego, gdzie możemy doskonalić siebie poprzez wypełnianie codziennego dziennika ze swoimi jogowymi postępami, z wrażeniami ze swojej praktyki oraz praktykować jogę razem z nią oglądając jej filmiki zamieszczone na youtubie. Nie ma w zasadzie miejsca na Absolut, na wstrzemięźliwość. Autorka namawia nas do tego, by te wszystkie maty i sportowe wdzianka wykorzystać i przemienić w elementy, które mogłyby nas do jogi motywować. Namawia nas do zakupu karnetu i oswaja nas z pierwszymi asanami oraz trudnościami, które możemy spotkać na początku naszej jogińskiej przygody. Cała książka przypomina mini kurs coachingowy z wykorzystaniem elementów jogi – medytacji, samej praktyki z domieszką wschodniej filozofii. Czytając sobie to wszystko, tak sobie pomyślałam, co właściwie jest w tym wszystkim złego? Jeśli faktycznie jesteśmy świadomi tego, że to nie jest kwintesencja jogi. Jeśli wiemy, że dopasowujemy ją do naszych potrzeb, naszych tęsknot, a prawdziwy jogiński świat jest gdzieś daleko, jeszcze być może przez nas nieodkryty, to nie zasługujemy na krytykę. Bo być może to po prostu nasz pierwszy krok, by za jakiś czas wznieść się na wyższy poziom poznawczy w tej dziedzinie. W moim korpo - świecie na co dzień spotykam ludzi zagubionych, zmęczonych i sfrustrowanych rzeczywistością, którzy chcieliby od życia czegoś więcej. Mają poczucie, że są często ofiarami korporacyjnych procesów, generujących wciąż nowe, kompletnie abstrakcyjne problemy. Szukają w tym wszystkim siebie, biorą udział w tonie szkoleń, uczestniczą w coachingach, w warsztatach samorozwoju, czytają mądre lifestylowe książki i blogi z nadzieją, że znajdą tam jakieś panaceum na całe zło tego świata. W związku z tym nie ma co się dziwić, że powstają fancy zajęcia takie jak „Joga Śmiechu”, warsztaty wsłuchiwania się w siebie, mindfulness, a medytacja zdobywa coraz większą popularność. W społeczeństwach, w których dawno zapomniano, czym jest religia i duchowość, joga staje się takim warsztatem pracy ze sobą, z własnym wewnętrznym światem i pomaga zdystansować się od codziennych trosk i problemów, wycisza i redukuje stres. Wydaje się, że dokładnie tym wschodni mędrcy, jak pisze Krystian Mesjasz, w swoim artykule w jednym z numerów magazynu Yoga & Ayurveda, są zaniepokojeni i apelują w mediach, żeby nie zatracać tego pierwotnego sensu praktykowania jogi, poprzez własne interpretacje. Szczególnie nie podoba im się to, że jogę sprowadza się do zwykłej dyscypliny sportowej: „Wbrew zachodnim trendom guru ze Wschodu stoją na straży zachowania tradycji. Mają świadomość, że na przestrzeni kilkudziesięciu lat ich nauki mogą zostać przeinaczone, a ich prawdziwy przekaz zaniknąć. Jednym z takich przykładów jest reakcja Sri K. Pattabhiego Joisa na zdobywającą coraz większą popularność Power Yogę. Styl ten utworzony został przez Bryana Kesta w latach 80. XX wieku i rozwinięty przez Barona Baptiste. Opiera się ona na elementach asthanga vinyasa yogi, jednak jego celem nie jest transformacja osobowości adepta, ale wyrzeźbiona sylwetka spełniająca kulturowy kanon piękna.” - Joga i duchowość, Krystian Mesjasz, Yoga i Ayurveda, Zima nr 1 (16) 2017 Co z tego wynika? Myślę, że ważne jest to, żeby wschodnie treści do nas docierały i żeby mistrzowie jogi asertywnie i jasno komunikowali się z nami. Ale też myślę sobie, że po drugiej stronie stoimy my – europejscy, amerykańscy jogini – i tak czy owak nie zawsze język Wschodu będzie dla nas czytelny, nie zawsze będziemy mieć czas i siłę, by zanurzać się w całą tę skomplikowaną wschodnią filozofię i często będziemy poszukiwać w jodze czegoś, co nam osobiście jest najbardziej potrzebne, i czasem joga będzie dla nas sportowym treningiem, innym razem coachingiem albo terapią na skołatane nerwy. I w tym celu będziemy potrzebowali zachodniego języka, by fenomen jogi opisać i by zarażać jogą innych. Dobrze jest chyba z tego wszystkiego zdać sobie sprawę i świadomie korzystać z jogi i jej dobrodziejstw nie zapominając oczywiście o jej korzeniach i o całym jej wschodnim dorobku. I jak we wszystkim znaleźć złoty środek – tu w Europie, jak i w sobie samym. Sytuacja nr 1 Budzisz się rano i już wiesz, że jesteś spóźniony. Nabuzowany lecisz do samochodu lub tramwaju, by jak najszybciej dojechać do pracy. Tramwaj się psuje, samochód stoi na światłach, bo znowu jakiś idiota nie pomyślał i postanowił odebrać telefon zamiast zająć się prowadzeniem auta. Masz ochotę wysiąść, trzasnąć drzwiami i gołymi rękami udusić gościa. Sytuacja nr 2 Siedzisz w pracy przed ekranem monitora. Przecierasz oczy i mówisz sobie, że to już ostatnie 30 minut. Przecież kiedyś w końcu dopniesz ten projekt. Nie pamiętasz, kiedy jadłeś, ale to nieważne. Jest przecież automat z batonikami i chińskimi zupkami instant. Sytuacja nr 3 Wracasz zmarnowany do domu. Zakupy? Może jednak jutro. Coś w lodówce na pewno zostało, teraz to już tylko marzysz o jakiś głupawym serialu i zresetowaniu mózgu. Nie ma to jak przewegetować cały wieczór przed telewizorem. Wszystkie te wydarzenia przyszły mi do głowy, kiedy myślałam o moim pierwszym spotkaniu z jogą. To, co najbardziej jej zawdzięczam to odnalezienie siebie na nowo. Nawet sobie nie zdajemy sprawy, jak bardzo za sobą na co dzień tęsknimy i jak bardzo się nie znamy. Dajemy się ponieść jakimś chorym sytuacjom, wydarzeniom, które za 5, 10 lat zupełnie nie będą miały znaczenia i spalamy się dla nich dzień za dniem. Kiedy siedzimy w naszym zafajdanym samochodzie lub stoimy w tym ciasnym tramwaju i bluzgamy napinając mięśnie, gotując się od środka, wcale nie zwyciężamy. Świat dalej trwa obok nas. Tramwaje dalej się psują, idioci za kółkiem dalej się trafiają i nic na to nie jesteśmy w stanie poradzić. My, jednak z uporem maniaka nie odpuszczamy. Dalej się szarpiemy i nie dajemy za wygraną. Trochę nie wiadomo po co. I oczywiście to nie wszystko. Boksując się ze światem zostajemy w pracy po godzinach. To przecież takie szlachetne, wartościowe i jeszcze lojalne z firmowego punktu widzenia. Takich poświęcających się pracowników jak my, to ze świecą szukać. W dodatku dla rodziny też przecież chcemy jak najlepiej. W końcu cały ten trud jest po to, by im było lepiej. Zarabiamy więcej i więcej pieniędzy. A one to już wiadomo, po co są. A jeśli już uda nam się z tej pracy wyjść i doczłapiemy się do domu, to liczymy, a wręcz domagamy się świętego spokoju i dostępu do telewizora, żeby móc wreszcie zresetować mózg. I następuje wegetacja. Mija kolejny dzień i jeszcze kolejny dzień aż wpadamy w wielki sen na jawie. Z zamkniętymi oczami powtarzamy znane czynności i dalej irytujemy się, gdy coś wymyka nam się spod kontroli, gdy ciało się buntuje lub przysłowiowy samochód nie zapala. Wściekamy się na świat i jesteśmy wiecznie niezadowoleni. Nagle budzimy się i nawet zdajemy sobie sprawę z beznadziejnej rzeczywistości, którą sami sobie stworzyliśmy, ale kompletnie nie wiemy, co z tym fantem zrobić. Może w takim razie znajomi? Może rodzina? Może jakaś impreza? A może po prostu butelka wina jednym haustem? I ja wcale nie byłam i czasami wciąż nie jestem mądrzejsza. Też daję się złapać w tę pułapkę i wydaje mi się, że grunt to ją zauważyć i umieć się z niej w porę wydostać. W moim wypadku niestety musiało się skończyć szpitalem, żeby przewartościować sobie życie i ustalić nowe priorytety. Zaczęłam szukać pomysłu na siebie i na swoje życie. Wtedy właśnie pojawiła się joga. Pierwsze zajęcia Vinyasa zupełnie mnie zaskoczyły. Byłam przekonana, że ja ze swoim dynamicznym życiem, emocjonalnym nastawieniem do świata na takich zajęciach się zwyczajnie zanudzę. A tu taka niespodzianka. Kilka pierwszych głębszych oddechów, płynne ćwiczenia, w których z jednego przechodzi się w drugie kompletnie mnie zaskoczyły. A przede wszystkim ten wszechogarniający chillout. To, że nic na siłę. Jak chcesz, to możesz leżeć jak flak i nikt Cię nie będzie popędzał, robił Ci wymówek ani kazań. Po prostu jesteś Ty, mata i świat za oknem, który autentycznie tam pozostał. Wtedy właśnie dotarło do mnie jak mało tak naprawdę wiem o sobie, jak mało znam swoje ciało. Poszególne jogowe pozycje pokazały mi jak czasami bardzo, a jak czasami w ogóle nie odczuwamy siebie. To, że nie mamy czasu na innych, to żadne odkrycie, ale to że nie kontaktujemy się sami ze sobą odkryłam bardzo dobitnie właśnie podczas jogi. Dlatego przede wszystkim nie dajmy się zwyczajnie okraść z samych siebie i zastanówmy się, czy kolejny crossfit lub wyciskające siódme poty zajęcia fitness, to jest dokładnie to, czego nam potrzeba. I nie chcę krytykować ani fitness clubów ani siłowni. Sama czasem lubię wyżyć się podczas intensywnych treningów. Chodzi mi o to, żeby nie robić tego bezmyślnie, nie wpadać w kołowrót aktywności, które tak naprawdę zupełnie nas nie cieszą. Biegamy, bo wszyscy biegają, bo siara nie być na maratonie. Jeździmy na rowerze, bo warto i w korpo wszyscy już jeżdżą, a nie myślimy o tym, czy to nas w ogóle cieszy, czy mamy z tego autentyczną radochę. Po prostu odpuśćmy i zastanówmy się, czego nam brakuje, czego potrzebujemy w tym momencie i podejmijmy świadome decyzje. Jaka jest na to moja recepta? A jest taka jedna, w której bazą jest oczywiście joga... RECEPTA NA ODPUSZCZANIE (zalecane w trakcie jogi) 100 duży garści Oddechów 1 litr Poznania szklanka Wyzwania łyżeczka Duchowości łyżeczka Kreacji Sto garści Oddechów należy zmieszać z litrem Poznania i Wyzwania. Następnie całość zmiksować i posypać Duchowością oraz Kreacją. ODDECH – od pędu raczej się nie odzwyczaję, taka już moja natura, lubię wielozadaniowość, nowe wyzwania i tą niewiadomą, która motywuje mnie do działania. Czasem jednak trzeba się zatrzymać, wziąć głębszy oddech i nie lecieć na oślep. POZNANIE – warto poznawać siebie każdego dnia, nigdy nie myśl, że dokładnie wiesz, jaki jesteś. Joga jest doświadczeniem. Każda pozycja uczy czegoś o sobie. Kiedyś jeden z mądrych ludzi powiedział, że “znamy się na tyle, na ile nas sprawdzono”. Jeśli o tym będziemy pamiętać, dużo łatwiej będzie nam poradzić sobie ze sobą w trudnych życiowych sytuacjach. WYZWANIE – joga łączy w sobie dwie skrajności, z jednej strony uczy, że należy z pokorą podchodzić do siebie, do swoich ograniczeń i nie szarpać się niepotrzebnie, a z drugiej strony stawia wyzwania, pokazuje pewną ścieżkę rozwoju i samodoskonalenia. DUCHOWOŚĆ – kiedyś jeden z psychologów (chyba Freud, ale nie chcę skłamać) powiedział, że w życiu człowieka ważne są tylko dwie rzeczy – religia i seks. Każdy z nas potrzebuje wierzyć, że z jakiegoś powodu warto, żeby po tym świecie chodził. Chcemy w coś wierzyć. Jodze właściwie daleko do religii. Joga daje zwyczajne poczucie stałości, a jej rytualność w postaci powtarzalnych sekwencji, które wykonywane są w pewnej ustalonej kolejności, daje poczucie bezpieczeństwa. Wszystko może mi się zawalić, ale zawsze pozostanie przy mnie mata i moje ulubione powitanie słońca, oddech i rozluźnienie. KREACJA – nie wyobrażam sobie życia bez tworzenia. Uwielbiam tworzyć coś, co może stać się piękne. W ogóle w życiu szukam piękna pod wieloma postaciami. Kiedy odkładam twórczość na bok, gnuśnieję i staję się nieznośna. Joga, zwłaszcza ta dynamiczna – jest podobna do tańca. Za pomocą poszczególnych pozycji można tworzyć choreografię czasem nie gorszą niż ta, którą możemy spotkać w tańcu współczesnym czy jazzie. Zatem dajmy się ponieść jodze i odpłyńmy razem z jej asanami w dalekie rejony naszej świadomości. Gdyby ktoś chciał zobaczyć, na czym joga dynamiczna (asthanga) polega i jak niezwykłą aktywnością jest, polecam Larugę Glaser. To moja jedna z największych idolek i inspiracji. Lubię czasem pobuszować na Pintereście. Żadne tam Instagramy czy Snapchaty, tylko Pinterest. Tym razem natknęłam się na zdjęcia dokumentujące praktykę jogi od początku XX wieku. Popatrzcie sami na tajemniczą modelkę z aparatem i na poczciwego Zygmunta Freuda z zadartą nogą. No i te oldschoolowe outfity... Coś pięknego. Poniżej Roma Blair, największa i pierwsza promotorka jogi w Australii. Posiadała swój własny program w telewizji i zachęcała do praktyki wiele australijskich kobiet. W 1967 roku założyła IYTA – International Yoga Teachers’ Association. W młodości zaraz po tym, jak wyszła za mąż, została internowana. Trafiła do obozu. Tam też w niezwykle ciężkich warunkach urodziła syna oraz odkryła jogę. Po prawie czteroletnim pobycie w więzieniu wyjechała do Afryki, gdzie rozpoczęła karierę modelki kontynuując przy okazji swoją jogińską pasję. Madonna czy Audrey Hepburn? Elvis Presley czy Dawid Bowie? A może George Harrison? Kto dla Was jest popkulturowym mistrzem jogi? |