Sytuacja nr 1 Budzisz się rano i już wiesz, że jesteś spóźniony. Nabuzowany lecisz do samochodu lub tramwaju, by jak najszybciej dojechać do pracy. Tramwaj się psuje, samochód stoi na światłach, bo znowu jakiś idiota nie pomyślał i postanowił odebrać telefon zamiast zająć się prowadzeniem auta. Masz ochotę wysiąść, trzasnąć drzwiami i gołymi rękami udusić gościa. Sytuacja nr 2 Siedzisz w pracy przed ekranem monitora. Przecierasz oczy i mówisz sobie, że to już ostatnie 30 minut. Przecież kiedyś w końcu dopniesz ten projekt. Nie pamiętasz, kiedy jadłeś, ale to nieważne. Jest przecież automat z batonikami i chińskimi zupkami instant. Sytuacja nr 3 Wracasz zmarnowany do domu. Zakupy? Może jednak jutro. Coś w lodówce na pewno zostało, teraz to już tylko marzysz o jakiś głupawym serialu i zresetowaniu mózgu. Nie ma to jak przewegetować cały wieczór przed telewizorem. Wszystkie te wydarzenia przyszły mi do głowy, kiedy myślałam o moim pierwszym spotkaniu z jogą. To, co najbardziej jej zawdzięczam to odnalezienie siebie na nowo. Nawet sobie nie zdajemy sprawy, jak bardzo za sobą na co dzień tęsknimy i jak bardzo się nie znamy. Dajemy się ponieść jakimś chorym sytuacjom, wydarzeniom, które za 5, 10 lat zupełnie nie będą miały znaczenia i spalamy się dla nich dzień za dniem. Kiedy siedzimy w naszym zafajdanym samochodzie lub stoimy w tym ciasnym tramwaju i bluzgamy napinając mięśnie, gotując się od środka, wcale nie zwyciężamy. Świat dalej trwa obok nas. Tramwaje dalej się psują, idioci za kółkiem dalej się trafiają i nic na to nie jesteśmy w stanie poradzić. My, jednak z uporem maniaka nie odpuszczamy. Dalej się szarpiemy i nie dajemy za wygraną. Trochę nie wiadomo po co. I oczywiście to nie wszystko. Boksując się ze światem zostajemy w pracy po godzinach. To przecież takie szlachetne, wartościowe i jeszcze lojalne z firmowego punktu widzenia. Takich poświęcających się pracowników jak my, to ze świecą szukać. W dodatku dla rodziny też przecież chcemy jak najlepiej. W końcu cały ten trud jest po to, by im było lepiej. Zarabiamy więcej i więcej pieniędzy. A one to już wiadomo, po co są. A jeśli już uda nam się z tej pracy wyjść i doczłapiemy się do domu, to liczymy, a wręcz domagamy się świętego spokoju i dostępu do telewizora, żeby móc wreszcie zresetować mózg. I następuje wegetacja. Mija kolejny dzień i jeszcze kolejny dzień aż wpadamy w wielki sen na jawie. Z zamkniętymi oczami powtarzamy znane czynności i dalej irytujemy się, gdy coś wymyka nam się spod kontroli, gdy ciało się buntuje lub przysłowiowy samochód nie zapala. Wściekamy się na świat i jesteśmy wiecznie niezadowoleni. Nagle budzimy się i nawet zdajemy sobie sprawę z beznadziejnej rzeczywistości, którą sami sobie stworzyliśmy, ale kompletnie nie wiemy, co z tym fantem zrobić. Może w takim razie znajomi? Może rodzina? Może jakaś impreza? A może po prostu butelka wina jednym haustem? I ja wcale nie byłam i czasami wciąż nie jestem mądrzejsza. Też daję się złapać w tę pułapkę i wydaje mi się, że grunt to ją zauważyć i umieć się z niej w porę wydostać. W moim wypadku niestety musiało się skończyć szpitalem, żeby przewartościować sobie życie i ustalić nowe priorytety. Zaczęłam szukać pomysłu na siebie i na swoje życie. Wtedy właśnie pojawiła się joga. Pierwsze zajęcia Vinyasa zupełnie mnie zaskoczyły. Byłam przekonana, że ja ze swoim dynamicznym życiem, emocjonalnym nastawieniem do świata na takich zajęciach się zwyczajnie zanudzę. A tu taka niespodzianka. Kilka pierwszych głębszych oddechów, płynne ćwiczenia, w których z jednego przechodzi się w drugie kompletnie mnie zaskoczyły. A przede wszystkim ten wszechogarniający chillout. To, że nic na siłę. Jak chcesz, to możesz leżeć jak flak i nikt Cię nie będzie popędzał, robił Ci wymówek ani kazań. Po prostu jesteś Ty, mata i świat za oknem, który autentycznie tam pozostał. Wtedy właśnie dotarło do mnie jak mało tak naprawdę wiem o sobie, jak mało znam swoje ciało. Poszególne jogowe pozycje pokazały mi jak czasami bardzo, a jak czasami w ogóle nie odczuwamy siebie. To, że nie mamy czasu na innych, to żadne odkrycie, ale to że nie kontaktujemy się sami ze sobą odkryłam bardzo dobitnie właśnie podczas jogi. Dlatego przede wszystkim nie dajmy się zwyczajnie okraść z samych siebie i zastanówmy się, czy kolejny crossfit lub wyciskające siódme poty zajęcia fitness, to jest dokładnie to, czego nam potrzeba. I nie chcę krytykować ani fitness clubów ani siłowni. Sama czasem lubię wyżyć się podczas intensywnych treningów. Chodzi mi o to, żeby nie robić tego bezmyślnie, nie wpadać w kołowrót aktywności, które tak naprawdę zupełnie nas nie cieszą. Biegamy, bo wszyscy biegają, bo siara nie być na maratonie. Jeździmy na rowerze, bo warto i w korpo wszyscy już jeżdżą, a nie myślimy o tym, czy to nas w ogóle cieszy, czy mamy z tego autentyczną radochę. Po prostu odpuśćmy i zastanówmy się, czego nam brakuje, czego potrzebujemy w tym momencie i podejmijmy świadome decyzje. Jaka jest na to moja recepta? A jest taka jedna, w której bazą jest oczywiście joga... RECEPTA NA ODPUSZCZANIE (zalecane w trakcie jogi) 100 duży garści Oddechów 1 litr Poznania szklanka Wyzwania łyżeczka Duchowości łyżeczka Kreacji Sto garści Oddechów należy zmieszać z litrem Poznania i Wyzwania. Następnie całość zmiksować i posypać Duchowością oraz Kreacją. ODDECH – od pędu raczej się nie odzwyczaję, taka już moja natura, lubię wielozadaniowość, nowe wyzwania i tą niewiadomą, która motywuje mnie do działania. Czasem jednak trzeba się zatrzymać, wziąć głębszy oddech i nie lecieć na oślep. POZNANIE – warto poznawać siebie każdego dnia, nigdy nie myśl, że dokładnie wiesz, jaki jesteś. Joga jest doświadczeniem. Każda pozycja uczy czegoś o sobie. Kiedyś jeden z mądrych ludzi powiedział, że “znamy się na tyle, na ile nas sprawdzono”. Jeśli o tym będziemy pamiętać, dużo łatwiej będzie nam poradzić sobie ze sobą w trudnych życiowych sytuacjach. WYZWANIE – joga łączy w sobie dwie skrajności, z jednej strony uczy, że należy z pokorą podchodzić do siebie, do swoich ograniczeń i nie szarpać się niepotrzebnie, a z drugiej strony stawia wyzwania, pokazuje pewną ścieżkę rozwoju i samodoskonalenia. DUCHOWOŚĆ – kiedyś jeden z psychologów (chyba Freud, ale nie chcę skłamać) powiedział, że w życiu człowieka ważne są tylko dwie rzeczy – religia i seks. Każdy z nas potrzebuje wierzyć, że z jakiegoś powodu warto, żeby po tym świecie chodził. Chcemy w coś wierzyć. Jodze właściwie daleko do religii. Joga daje zwyczajne poczucie stałości, a jej rytualność w postaci powtarzalnych sekwencji, które wykonywane są w pewnej ustalonej kolejności, daje poczucie bezpieczeństwa. Wszystko może mi się zawalić, ale zawsze pozostanie przy mnie mata i moje ulubione powitanie słońca, oddech i rozluźnienie. KREACJA – nie wyobrażam sobie życia bez tworzenia. Uwielbiam tworzyć coś, co może stać się piękne. W ogóle w życiu szukam piękna pod wieloma postaciami. Kiedy odkładam twórczość na bok, gnuśnieję i staję się nieznośna. Joga, zwłaszcza ta dynamiczna – jest podobna do tańca. Za pomocą poszczególnych pozycji można tworzyć choreografię czasem nie gorszą niż ta, którą możemy spotkać w tańcu współczesnym czy jazzie. Zatem dajmy się ponieść jodze i odpłyńmy razem z jej asanami w dalekie rejony naszej świadomości. Gdyby ktoś chciał zobaczyć, na czym joga dynamiczna (asthanga) polega i jak niezwykłą aktywnością jest, polecam Larugę Glaser. To moja jedna z największych idolek i inspiracji.
0 Komentarze
Odpowiedz |