Przepraszam, nie dosłyszałam, ile kosztuje ten kilogram truskawek? - zmarszczyłam brwi i nadstawiłam ucho - Tak tanio? To poproszę jeszcze maliny, jeszcze jagody, jeszcze borówki... - wiatr schłodził mi twarz, huśtawka wyrwała mnie w niebo wysoko razem z kocem i kubkiem gorącej herbaty, by za chwilę delikatnie szarpiąc, z podobnym impetem opaść ze mną w dół. Zaszurałam trampkami o ziemię i zatrzymałam się energicznie. Rozejrzałam się dookoła i zobaczyłam, że liście oplatające altankę już lekko pożółkły, a drzewa już wcale nie są tak zielone jak były dotychczas. Słońce schowało się gdzieś za chmurami, a przejmujący chłód sprawił, że tylko mocniej otuliłam się kocem. Znienacka poczułam złowieszczy podmuch jesieni, która zbliża się nieubłaganie niczym całkowita zagłada. Zabiera ze sobą długie letnie dni, słońce i ciepły deszcz, a pozostawia ciemność, chłód i ciągnące się w nieskończoność noce.
Bardzo nie lubię tej chwili, tego momentu, w którym jakiś ułamek mojego życia odchodzi w przeszłość. Wtedy gdy uświadamiam sobie, że nie wcisnę przycisku “backward” i nie znajdę się już nigdy przy moim ulubionym straganie 7 lipca 2018 roku, o godzinie 10:45. Nie wybiorę już tych samych, tanich truskawek i nie będę wyjadać potajemnie malin z siatki. Pozostaną tylko wspomnienia o perfekcyjnie niebieskim niebie, pieszczących promieniach słońca i o tych wszystkich letnich, świeżych owocach w ustach, na które czeka się z takim utęsknieniem. W pracy dziwią mi się, że jako jedna z niewielu osób mam posortowaną skrzynkę mailową miesiącami i latami. Normalni ludzie przecież segregują swoje wiadomości tematycznie, nadają projektom nazwy i porządkują je, tak by mieć je pod ręką. U mnie to zupełnie tak nie działa. Potrafię na zawołanie gdzieś z zakamarków mojej głowy wygrzebać jakiś jeden, konkretny dzień z datą i godziną z zamierzchłej przeszłości i opisać go szczegółowo przywołując nastrój, zapach, ludzi, ich gesty i dźwięki, które wciąż gdzieś kotłują się w mojej głowie i nie chcą jej opuścić. Tkwią we mnie te wszystkie posegregowane letnie, jesienne, wiosenne i zimowe zdarzenia opatrzone datą i miejscem. Z jakimś ogromnym namaszczeniem pielęgnuję je w sobie, tak jakby to wszystko miało sprawić, że je zatrzymam na dłużej. Nieustannie łudzę się, że jednak wcisnę jakąś niewidzialną pauzę, która je na zawsze unieruchomi. Nie zestarzeję się, nikt nie umrze, nie odejdzie i wszystko pozostanie bez najmniejszych zmian. Pewnie dlatego jakoś wewnętrznie nie lubię podróży. Są zbyt tymczasowe, zbyt chwilowe. Mijają zanim się jeszcze zaczną. Już dawno odkryłam, że każda taka wyprawa kończy się dla mnie niepohamowanym smutkiem i dziwną żałobą. Co ja tam wiem o Madrycie skoro spędziłam w nim zaledwie dziesięć, pospolitych dni, które minęły w jakimś ekspresowym tempie? Co ja mogę wiedzieć o Ameryce po spędzonych dwóch, błyskawicznych tygodniach w Stanach? Mała czarnoskóra dziewczynka na hulajnodze, pozostanie zawsze dziewczynką bez imienia. Tajemniczy uśmiech amerykańskich przechodniów, może kurtuazyjny, a może prawdziwie szczery pozostanie tak samo nieodkrytym sekretem. Niedostatecznie wydeptane przeze mnie ulice, w pośpiechu zawarte znajomości i migoczące wspomnienia krajobrazów, drzew, stawów i zazielenionych krzewów wyjętych wprost z seriali o małych miasteczkach i ich mieszkańcach również z czasem wyblakną, odejdą w dal, skryją się gdzieś w czeluściach pamięci. Niby podróże uczą, niby rozwijają, ale dla mnie to wciąż za mało. Wśród tej gonitwy myśli za każdym razem pojawia się myśl, że mam tylko to jedno, jedyne życie, które przywołuje w swoim filmie Krzysiek Gonciarz. I choćbym rozmieniła się na drobne nie doświadczę wszystkiego, czego bym chciała i nie pojmę na wskroś istoty rzeczy. O tym właśnie przypomina mi koniec lata i początek jesieni, o takim powolnym, naturalnym przemijaniu i o tym, że życie upływa bez względu na to, co robimy i jak żyjemy. Ku otusze pozostaje już tylko poezja, tym razem witam jesień po amerykańsku z amerykańskimi, letnimi wspomnieniami, oraz tamtejszą poetką - Elizabeth Bishop i jej wierszem “Jedna sztuka”. Jedna sztuka przełożył Stanisław Barańczak W sztuce tracenia nie jest trudno dojść do wprawy; tak wiele rzeczy budzi w nas zaraz przeczucie straty, że kiedy się je traci - nie ma sprawy. Trać co dzień coś nowego. Przyjmuj bez obawy stracone szanse, upływ chwil, zgubione klucze. W sztuce tracenia nie jest trudno dojść do wprawy. Trać rozleglej, trać szybciej, ćwicz -wejdzie ci w nawyk utrata miejsc, nazw, schronień, dokąd chciałeś uciec lub chociażby się wybrać. Praktykuj te sprawy. Przepadł mi gdzieś zegarek po matce. Jaskrawy blask dawnych domów? Dzisiaj blady cień, ukłucie w sercu. W sztuce tracenia łatwo dojść do wprawy. Straciłem dwa najdroższe miasta - ba, dzierżawy ogromniejsze: dwie rzeki, kontynent. Nie wrócę do nich już nigdy, ale trudno. Nie ma sprawy. Nawet stracę Ciebie (ten gest, śmiech chropawy, który kocham), nie będzie w tym kłamstwa. Tak, w sztuce tracenia nie jest wcale trudno dojść do wprawy; tak, straty to nie takie znów (Pisz!) straszne sprawy.
0 Komentarze
Obiecałam sobie, że na pewno nie będę tutaj pisać o polityce, a już tym bardziej nie będę tego robić na urlopie.
Nie chciałam się denerwować, nie chciałam też psuć ostatnich tygodni lata tematyką, która lekka i przyjemna absolutnie nie jest. W dodatku zamiast łączyć, to dzieli. Pech jednak chciał, że musiałam na chwilę opuścić moje działkowe zacisze i wrócić do Warszawy, gdzie jak grzyby po deszczu wyrosły billboardy związane z najnowszą kampanią samorządową Nowoczesnej i PO. Pomyślałam sobie, że “Kaczyński znowu poszedł w miasto”, a właściwie wznieśli go po raz kolejny nad ziemię. I już widać, że nic dobrego z tego nie wynikło. Retoryka tych plakatów przypomniała mi tekst Doroty Wellman z “Wysokich Obcasów” o tych młodych, których nie widać pod sejmem. Podobno zapomnieliśmy, że mamy kraj i że kiedyś powinniśmy się nim zająć, a w oczach mamy tylko kawę latte i jarmuż. Nawet lubię Wellman, ale tutaj jednak nie popisała się niestety. Wszyscy skaczemy sobie do oczu, jedni drugim palcem wymachują i pouczają jak żyć. Ciężko w tym wypadku mówić o zjednoczeniu i o wspólnym celu, który tak wyraźny był w komunizmie. Wtedy kościół jednak bardziej łączył niż dzielił, wtedy jakoś łatwiej było zdefiniować wolność i wiadomo było, o co się walczy. I nie mówię tutaj o protestach związanych z podstawowymi prawami człowieka czy konstytucją. To są bezdyskusyjne kwestie, bardziej chodzi mi o pewne idee, które powinny się za tym kryć. Może to tylko idealizacja tej zmitologizowanej już walki z komunizmem, ale wtedy jakoś tę jedność można było bardziej wyczuć i zidentyfikować się z nią. Może po prostu nie byliśmy aż tak strasznie podzieleni. Domyślam się, że dziennikarce chodziło po prostu o prowokację. Liczyła, że może jej tekst będzie na tyle zadziorny, że pobudzi młodych ludzi do autorefleksji, której akurat wciąż brakuje nie tylko u młodych, ale u każdego z nas. Zresztą myślę, że moglibyśmy bardziej i moglibyśmy więcej jako młodzi ludzie zaktywizować się i po prostu zadziałać. Nie oszukujmy się jest w nas trochę wygodnictwa i takiego przyzwolenia, że tam są oni, a tu jesteśmy my. I rzeczywiście nie do końca jest to całkowicie nasza wina. Wellman trafnie zauważyła, że to w dużej mierze starsze pokolenie zawaliło. Bądźmy szczerzy, kto z nas 30 - 40 - latków był uczony patriotyzmu? Jeśli z domu nie wynieśliśmy pewnych wartości, to umarł w butach. Ktoś czasem trafił na mądrzejszego polonistę, który w ramach nauki o literaturze w ciekawy sposób te treści przekazywał. Ktoś może wysłuchał kilku historii, jak to było w komunizmie i jak wujek, ciotka, babcia walczyli po cichu o to, żeby w Polsce było lepiej. Mało kto z nas czuje i rozumie patriotyzm, i dlatego teraz tak łatwo nam to olać, uwierzyć w różne zabobony oraz dać się zmanipulować. Jedni wymachują szabelką i czczą żołnierzy wyklętych, inni piją sojowe latte i mają wszystko gdzieś, a jeszcze inni patrzą na to wszystko drapią się po głowie i zastanawiają się, gdzie oni tak naprawdę są. Zagubienie, bezbronność oraz strach - takie emocje obserwuję wśród moich znajomych najczęściej.To są osoby, które identyfikują się z tym co się dzieje z ojczyzną, chodzą na protesty, przeżywają, ale kompletnie nie wiedzą, co dalej. Bo młodzi jak to młodzi, wbrew pozorom nie chcą siedzieć z założonymi rękami. Czekają na ten poryw serca, na jakąś ideę za jaką mogliby pójść, więc wszystkie te Polski Walczące - koszulki z orłami, skóry z wojennymi symbolami, porównania do okupacji oraz cała narracja bojowników o wyzwolenie (nie do końca wiadomo z czego) trafiła na podatny grunt. A teraz rozglądamy się po tym krajobrazie po bitwie, i w tej ciszy przed burzą oczekujemy na kolejne starcie, które właśnie zwiastuje ta najnowsza, tragiczna kampania PO i Nowoczesnej. Mentalnie już w pewnym sensie PIS zwyciężył na długie lata, ponieważ udało mu się zarazić krzykactwem wszystkich dookoła. Jeśli taka dziennikarka jak Wellman robi zjebkę młodym, a PO i Nowoczesna używają najtańszych i najprymitywniejszych sposobów dotarcia do masowego odbiorcy, to według mnie to już tylko równia pochyła. Mówi się, że najlepiej wroga pokonać jego własną bronią i tego właśnie obawiam się najbardziej. Uważam, że w tym wypadku jest to jeden z najniebezpieczniejszych sposobów, jakich można było się dopuścić. Wciąż nie doceniamy siły języka i oddziaływania pewnych wzorców kulturowych, które składają się na nasze zachowania. To język nadaje znaczenia, to sposób w jaki się wypowiadamy i zachowania, które promujemy wpływają na to jacy jesteśmy jako naród. To przecież poprzez język tworzymy sobie obraz świata, w którym funkcjonujemy. Mieszkańcy różnych narodowości posiadają określenia na rzeczy i smaki, o których my w Europie nie mamy pojęcia. Mają swoje określenia na miłość, zdradę, rodzinę czy też ojczyznę. Optyka naszej rzeczywistości zmienia się wraz ze słowami, jakich używamy. Ci, którzy o tym wiedzą i zdają sobie sprawę z siły oddziaływania języka, zwłaszcza w aspekcie politycznym, wykorzystują to bardzo sprytnie i przewrotnie. Z jednej strony billboardy z ciskaniem w twarz liczbami, wstrząsającymi danymi rodem z brukowca i generowanie skandalu, a z drugiej strony nieudolne hasło “Bliżej ludzi”, zerżnięte z poprzedniej kampanii PIS. To tylko świadczy o tym, że coraz głębiej zapadamy się w tym bagnie i tak sobie myślę, że dobrze jest zachować w tym wszystkim trzeźwość umysłu i nie dać się zbałamucić i jednym i drugim. A przede wszystkim mieć w pamięci wypowiedź Profesora Jerzego Bralczyka, który w dawnym już wywiadzie w Polska The Times przytacza trzy odmiany języka politycznego: “Pierwsza to odmiana konserwatywno - narodowo - patriotyczno - katolicka. Prawicowa. Jest tu dużo romantyzmu, dużo patosu, trochę się zaznacza podniosły język Kościoła. Ale jednocześnie jest to język konfrontacji. Bardzo często ta patetyczna przesada sprawia, że rzeczywistość jawi się jako czarno-biała. Po naszej stronie są patriotyzm i chwała,po tamtej stronie - zdrada i hańba. Drugą odmianę można nazwać językiem poprawności politycznej. Ona odwołuje się do tradycji raczej oświeceniowych. Hołdując deklaratywnie rozumowi, sięga się po najrozmaitsze, bardziej lub mniej skomplikowane terminy, przydając im często więcej wartości, niż trzeba. Jeżeli się coś uczenie nazwie, to wydaje się,że zostało to już scharakteryzowane. Tu działają wpływy obce, tu można mówić o eurojęzyku. Trzecia odmiana języka polityki to język sensacji, populistyczny, który sięga po mocne określenia, przesadne, ale już nie patetyczne, tylko takie, które trafiają do ludu. Populizm, który charakteryzuje się prostym ujęciem świata, w którym wszyscy kradną, popełniają różne niecne uczynki, a my, prości ludzie, powinniśmy zachować swoją godność.” Gdzieś każdy z nas czuje, że cały ten polityczny bełkot to jakaś projekcja, jakaś sztuczka, która ciągle ma siłę oddziaływania i czasem niektórzy dają się na nią nabrać. Większość z nas też czeka aż wreszcie zjawi się ktoś, kto pod tym całym retorycznym płaszczykiem będzie miał wreszcie jakieś prawdziwe treści do przekazania. Przypomina to trochę czekanie na Godota. Cierpliwie czekamy. Cały czas gdzieś jest w nas nadzieja, gorzej jeśli - jak w dziele Becketta - nikt nie przyjdzie. To nie jest wpis dla tych, którzy poszukują wielkich odkryć, elokwentnych przemyśleń i niezwykłych przeżyć. Będzie wiele truizmów i samych oczywistości, bo ostatnio mam wrażenie, że to właśnie z nich składa się mój wszechświat. Wstajesz rano, idziesz po kawę, myjesz zęby i bierzesz prysznic. Robisz masę babskich albo nie babskich dyrdymałów i wydaje się, że dzień jak co dzień, nic wielkiego nie może się zdarzyć. Więcej, planujesz kolejne dni z przeświadczeniem
i świętym przekonaniem, że twoja przyszłość również jest Ci doskonale znana. Bo co właściwie może się stać? Twoja dzielnica, wieś, czy gdzie tam sobie mieszkasz, nie eksploduje, słońce nie rozpadnie się nagle na miliony drobnych kawałków, a z szafy nie wyskoczy ci znienacka tygrys. Wszystko będzie na pewno po staremu... no może z drobnymi komplikacjami. Idąc tym tropem wykoncypowałam sobie, że skoro jestem tak dobrze obeznana ze swoim jestestwem, to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby założyć sobie bloga.. Wiadomo - praca, etat, dział kreatywny - to zawsze zwiastuje kłopoty z jakimkolwiek zarządzaniem czasem i planowaniem czegokolwiek. Już na wstępie niczego sobie nie obiecywałam. Postanowiłam, że będzie to takie miejsce, gdzie będę pisać niekoniecznie regularnie, ale szczególnie ku własnej uciesze, a jak znajdzie się jeszcze ktoś, kto uzna, że pomarnuje ze mną czas, tym przyjemniej. Jak widać z perspektywy czasu nieregularność to moja domena i mimo, że uczciwie przyznałam przed sobą, że who cares, to i tak irytuję się na ten mój brak dyscypliny. Idiotyczny perfekcjonizm. Niedawno minęło 10 lat odkąd pisałam opowiadania z paczką internetowych znajomych na jednym z forów, które sami sobie założyliśmy. Cel był podobny - dobrze się bawić. Nie pamiętałabym o tej doniosłej rocznicy, gdyby nie fakt, że odezwał się do mnie mój ulubiony kompan tych pisarskich szaleństw. Powspominaliśmy chwilę beztroskie, studenckie czasy. Zarwane wakacyjne noce i pobudki o 12:00 w południe. Potrafiliśmy godzinami siedzieć przy komputerze i wymieniać się kolejnymi akapitami tej samej opowieści. Przyznaję, trochę przypominało to nałóg, ale nie żałuję. Wymyśliliśmy wtedy wiele niezwykłych historii, powołaliśmy masę bohaterów do życia i przeżyliśmy tysiące wydarzeń, których nijak nie da się porównać z naszym prozaicznym życiem. W lipcu jedna z bliskich koleżanek, poznanych w trakcie tych literackich przygód, wzięła ślub i wspólnie bawiliśmy się na jej weselu. Chciałoby się znaleźć na takie rzeczy czas i ożywić wszystkie te postacie ponownie, ale wszystko sprowadza się zawsze do tego samego. Zachodzimy w głowę, jak łączyć to bujne życie prywatne z tym zawodowym. Prowadzimy bullet journale, organizery, kalendarze i wgrywamy bardzo mądre i zaradne aplikacje, po czym bach! Dzieje się coś, co kompletnie nie mieści się nam głowie, wybija nas z rytmu i powoduje, że totalnie głupiejemy. Mimo, że to przecież nic nowego. Przecież nie raz jakieś wydarzenia pokrzyżowały nam plany. Nie raz poszło coś nie po naszej myśli, ale my jak te pędzące barany, za każdym razem stawiamy oczy w słup, gdy tylko pojawią się przeszkody. Rozbijamy się o nie z jakąś przedziwną matematyczną regularnością i zawsze, tak samo, dajemy się ponieść całemu wachlarzowi negatywnych emocji. Wydaje nam się wtedy, że tygrys jednak wyskoczył z szafy, a słońce zwaliło się nam centralnie na głowę i metodycznie nas przypala zabijając powoli. I ja też ostatnio dziwiłam się, że dałam się samej sobie zrobić w balona. W połowie czerwca byłam pewna, że nic wielkiego się nie wydarzy. Napaliłam się na Międzynarodowy Dzień Jogi i datę tej uroczystości wypisałam sobie niemal na czole. Wymyśliłam sobie, czego to ja nie zrobię na tym blogu z tej okazji, kogo ja tam nie poznam i z czego nie skorzystam, a tymczasem dokładnie tego dnia siedziałam w Boeingu 777 i leciałam w delegację do Evandale, w Ohio. Nawet nie macie pojęcia, jak różne uczucia kłębiły się wtedy w mojej głowie. Siedziałam z błazeńską miną w lotniczym fotelu, a cały absurd tej sytuacji osiągnął absolutne apogeum w momencie, gdy na pokładowym ekranie znalazłam szereg podcastów o jodze. Taki prztyczek w nos od losu. A potem nastąpił efekt tak zwanego domina. Delegacja zamiast tygodnia trwała dwa, z niej szybko udałam się na krótki urlop, zaraz po nim spontanicznie rozchorowałam się, wtem udałam się na wspomniane wesele, a na koniec wyjechałam w kolejną, niespodziewaną delegację. Tak dotrwałam do dzisiaj, do czwartku 9 sierpnia 2018 roku i niestety wciąż nie zapowiada się, żeby te wakacje były mniej szalone. Rutyna przestała być rutyną. Kawę piję w biegu na jednej nodze, a tygrysa upycham z uporem maniaka w szafie kolanem. Byłoby miło, gdyby już nie wyskakiwał. A słońce? Słońce kocham, więc może mnie troszeczkę poprzypalać. Taki niegroźny masochizm połączony ze wschodnim zen, które chwilowo chyba właśnie osiągnęłam. Byle do urlopu, który zaczynam już za tydzień. Saska Kępa pachniała jak zawsze majem i Małgośką. W taki sam gorący, wiosenny dzień jak dziś przesiadywałam na swoim warszawskim balkonie, usytuowanym sześć pięter nad ziemią. Miałam przed sobą rozpostarte praskie osiedle z tysiącami zazielenionych drzew i drobnych kwitnących pąków kwiatów, które nieśmiało wyglądały z tych wszystkich gałęzi. Nogi zarzucałam na balustradę, a na kolanach lądowała książka za książką. Serce biło mi coraz mocniej, a ja po raz niewiadomo który z wypiekami na twarzy chłonęłam kolejne wymyślone historie.
Tak pojawiła się zgraja dzieciaków, która do dziś siedzi w mojej głowie i która bezwiednie dała o sobie znać w związku z tegorocznym Dniem Dziecka. Hersztem bandy jest Anka z Zielonego Wzgórza, która od zawsze najbardziej mnie irytowała. Jej kompletnie nieżyciowe podejście i rozmemłane marzycielstwo nigdy specjalnie do mnie nie przemawiały. Szczerze mówiąc miałam nawet problem, żeby tę książkę przeczytać. I dziwiłam się, że cieszyła się zawsze taką popularnością wśród moich znajomych. Obok, niczym przyboczna znajdowała się Mała Księżniczka - Sara w parze z Małym Lordem. Muszę przyznać, że jako dziecko byłam jakaś staromodna i ckliwa, bo wszystkie książki Frances H. Burnett pochłonęłam w jakimś błyskawicznym tempie i jak tylko przeczytałam wszystko tej autorki, ciężko było mi tę pustkę wypełnić. Grono tych nieco zniewieściałych postaci dopełniał Piotruś Pan ze swoim nonszalanckim wizerunkiem i błyskiem w oku. A ostatnią personą był nieco filozoficzny i elokwentny bohater z serii “Tata, a tata Marcina powiedział” oglądany na kineskopowym telewizorze, między bajkami Hanny - Barbery, a “Dynastią” i innymi serialami, takimi jak “Północ - Południe”. A poza tą całą hałastrą była jeszcze huśtawka, rower, wrotki i zabawa w chowanego, a w tym wszystkim beztroska, i jakaś taka dziecięca niewinność, którą chciałoby się zatrzymać, nie puścić. Ale puszczamy. Wszyscy. Nawet do końca nie wiemy kiedy. Po prostu któregoś dnia stajemy przed lustrem i widzimy Dorosłość. A to dziecko gdzieś zwiało, schowało się głęboko pod łóżko i kompletnie nie chce wyjść. Jeśli oglądaliście Ally McBeal, to wiecie o jakiego bobasa chodzi. Nagle znienacka zjawiał się w jej sypialni i straszył swoją dzieciowatością. Był doskonale efemeryczny i całkowicie niewytłumaczalny. Uzmysławiał jej, że nic nie powstrzyma zegaru biologicznego, przemian jakie w nas zachodzą i generalnie naszego przemijania. Kiedy oglądałam te sceny we mnie też wstępował jakiś taki niepokój, strach przed tym, co już jest za mną, co już minęło i nigdy nie wróci. Bo utrata stresuje i boli najbardziej. Ciężko jest w życiu rzeczy tracić, a sztuką jest tę utratę przepracować, zaakceptować i iść dalej. Tyle, że w przypadku tego naszego wewnętrznego dziecka sprawa nie jest aż tak beznadziejna, jakby się mogło wydawać. Wystarczy tylko głębiej zanurkować pod łóżko i tego malca stamtąd wyciągnąć. Skorzystajmy z okazji, że tegoroczny Dzień Dziecka przypada w długi weekend i wielu z nas ma wolne. Nie pracujmy. Nie róbmy niczego mądrego i koniecznie z sensem. Turlajmy się po trawie, znajdźmy jakąś dobrą, wygodną huśtawkę (opcjonalnie hamak też ujdzie), jedzmy lody z chipsami, zróbmy coś po raz pierwszy, a przede wszystkim śmiejmy się, śmiejmy się tak długo, aż wyśmiejemy całą tę Dorosłość z siebie, a bobas sam wygramoli się spod łóżka z szerokim, błogim uśmiechem na twarzy. Kiedyś lubiłam stare kościoły. Takie małe, gdzie ołtarz właściwie Cię zagarnia, gdzie wystarczyło usiąść w ławce i już było się na nieboskłonie między świętymi, aniołami i Bogiem. Czasami sobie tak klęczałam w takim pustym kościele
i chłonęłam tę ciszę, która zwiastowała wtedy tak wiele. Był też Ksiądz, który podpatrywał i obserwował, który właściwie nie oceniał. Niestety odszedł, a wraz z nim zniknął również mój kościół. Ołtarz zmaterializował się i całkowicie zszedł na ziemię. Uświadomiłam to sobie wtedy, kiedy paradoksalnie byłam w niebie. Leciałam do Londynu, a w głowie kołatała mi się wypowiedź mojej znajomej z mediów społecznościowych, która przyznała, że wierzy i dlatego łatwiej jej zrozumieć. A ja wierzę i nie rozumiem. Nie rozumiem, dlaczego będąc przeciwna zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej, jestem automatycznie za aborcją. Jeśli popieram prawo do własnego decydowania o sobie, to znaczy, że uważam, że aborcja jest ok. Nie podoba mi się to, że kiedy rozmawiamy o niuansach, o pewnych konkretnych przypadkach i prawnych kruczkach, to wpadamy w dysputy teologiczno - naukowe, które znowu nijak się mają do aktualnego tematu ani też do moich poglądów. Wyłaniają się wtedy najczęściej męscy religijni obrońcy kobiecej natury. Używają wielkich, naładowanych emocjonalnie słów niczym pięści. Wyzywają od morderców, od katów wszystkich dookoła. A dlaczego? Bo tak. Bo wierzą i absolutnie nie obchodzi ich to, co myślą i czują inni. A Jezus słuchał. Jezus nauczał i niósł zdaje się realną i praktyczną pomoc. Nie zmuszał. Dawał wybór i pozostawiał ludzi z przypowieściami. Sam dawał przykład. Idą święta wielkanocne, to fantastyczny czas by zagłębić się w jego mękę i zastanowić się, czy naprawdę kiedykolwiek kogokolwiek zmuszał do cierpienia. Życie i tak niesie nam wiele bólu, wiele trudności. Nie martwmy się. Każdy Katolik dobrze wie, że nie ma osoby, która by nie niosła swojego życiowego krzyża, skupmy się po prostu na swoim. A jak już chcemy iść o krok dalej, to po prostu pomóżmy jak święta Weronika, i otrzyjmy potrzebującemu twarz, a nie zostawiajmy na pastwę losu, na łasce przepisów i pokręconych ustaw. Tu z pewnością zaraz zostanę pouczona i zostaną wysunięte przeciwko mnie argumenty wyjęte wprost ze Starego Testamentu i z wizją świata stamtąd wyjętą. Dowiem się, jak z tekstu ks. Andrzeja Obuchowskiego, że z Panem Bogiem się nie dyskutuje, bo Pan Bóg wie najlepiej. Kiedy Adam i Ewa dopuścili się grzechu pierworodnego, to zostali wygnani z raju. Nie było tam negocjacji. Otwieramy nowe pole do dyskusji i wysypujemy się z kolejnymi argumentami z obydwu stron. Da się. Teksty biblijne da się interpretować na miliony sposobów i przykładem są spory wewnątrz kościoła. Weźmy choćby rewelacyjnego Ojca Szustaka, który robi kawał dobrej roboty na swoim kanale Langusta na palmie. Odczarowuje pewne kościelne mity i pokazuje kościelne prawdy w zupełnie innym świetle. I co? I to też dla wielu duchownych niewygodne. Wielu wiesza na nim psy i krytykuje, bo robi inaczej, bo ośmiela się badać i interpretować Pismo Święte w naukowy, filologiczny sposób. Bo Dominikanie to w ogóle są za postępowi i za ambitni. Łatwiej tłuc wyświechtanymi frazesami i pustymi hasłami. Lepiej wrzucić wszystkich opowiadających się przeciwko zaostrzeniu ustawy o aborcji do jednego worka i z góry ocenić ich postawę. Przecież Katolik ma do tego prawo. Ma swoją wiarę, która jak barometr pokazuje mu, co jest dobre, a co złe. To daje mu moc nawracania i wskazywania drogi tym błądzącym. I fajnie. Tylko dalej nie rozumiem, dlaczego ma zmuszać do swojej wizji świata? Dlaczego ma ją narzucać? W swoim tekście ks. Obuchowski podsumowuje wszystko pięknym starożytnym cytatem o lekarskim powołaniu: „Nikomu, nawet na żądanie, nie podam śmiercionośnej trucizny, ani nikomu nie będę jej doradzał, podobnie też nie dam nigdy niewieście środka na poronienie. W czystości i niewinności zachowam życie swoje i sztukę swoją” i podsumowuje, abyśmy pozwolili lekarzom być wiernymi ich szlachetnej misji. A czy możemy pozwolić, żeby sami uznali, co dla nich jest szlachetne? Wystąpienia lekarzy są podzielone i nie każdy opowiada się za taką wizją ratowania życia. Tylko, żeby to zrozumieć lepiej, trzeba by naprawdę szczegółowo poznać ustawę i paragrafy, tak jak to zrobił Profesor Romuald Dębski. Zastanawiam się też, co by było gdyby nie o religię katolicką chodziło, a na przykład o judaistyczną albo - lepiej - Świadków Jehowych. Czy wtedy Katolicy jako mniejszość daliby sobie wmówić od innych “Janów Kowalskich” i ich duchownych, że ich rzeczywistość to ta prawdziwsza? Na pewno wyznawcy tej wiary mają bardzo mocne argumenty i przytoczyliby wiele biblijnych fragmentów na zasadność wprowadzenia przypuśćmy ustawy antytransfuzyjnej. Czy gdyby w takim państwie powstała ustawa o zakazie transfuzji krwi, czy nie walczyliby o przywrócenie tych praktyk dla swoich najbliższych w przypadku cierpienia i zagrożenia życia? A tak naprawdę wszystko sprowadza się do bardzo dobrego artykułu Ignacego Dudkiewicza, opublikowanego na stronie kwartalnika "Więź", który już w tytule rzuca bardzo trafne sformułowanie, że taka kościelna narracja i poparcie tego typu usprawnień w ustawach to formułowanie zwykłych umów, a nie formowanie sumień. Czy nie łatwo jest wziąć plik kartek, długopis i zamaszystym ruchem go podpisać? Pewnie, że łatwo. Po sprawie. Załatwione. Można ze spokojnym sumieniem iść dalej i głosić Słowo Boże z przeświadczeniem, że wywalczyliśmy tyle dobrego. Teraz będzie można oceniać, karać i osądzać. Będzie można zostać panami losu tych wszystkich kobiet, które raczyły zboczyć z Bożej ścieżki i dopuściły się tak wielkiej zbrodni. I to jest jedna strona medalu. Z drugiej strony mamy te wszystkie narodzone, chore dzieci i ich matki wołające o pomoc, ale to już nieważne, co dalej z nimi będzie. Może nie zauważyłam, może mnie ominęło, ale tutaj jakoś nie słychać kościoła w polityce. Tutaj jakoś nie wykazuje się walecznością. Nikt nie zabiera w tej sprawie głosu. Pomysłów też jakoś brak. Ale przemilczmy to. Jak pisze Dudkiewicz podpisujmy urzędnicze świstki dalej i ratujmy świat na papierze, aż stworzymy papierowy Kościół i papierowe Państwo. A z papierem wiadomo, co można zrobić, jak się zniszczy. Wyrzucić do kosza. I nagle lokal zakończył swoją działalność. Wielka szkoda, bo od mojego pierwszego pobytu byłam tam jeszcze kilka razy i było bardzo sympatycznie. Teraz na miejscu "Kawki z kotem" znajdziecie "30 Koszyków". Nazwa mnie trochę zmartwiła, bo jakaś taka bezbarwna mi się wydaje, ale wiem, że jedzenie wegańskie tam pozostało. Kto wie? Może jest jeszcze lepiej? Zupełnym przypadkiem natknęłam się na facebooku na wydarzenie o nazwie „Weekendowy bufet wegański” w nieznanym mi dotychczas lokalu Kawka z kotem. Tak się złożyło, że miałam wolny sobotni poranek i przyjaciółkę ze Szczecina, z którą chciałyśmy wyjść z domu i – mimo mrozu – zabawić się w mieście. Ubrałyśmy się więc ciepło i wyruszyłyśmy na warszawski Plac Konstytucji, gdzie całkiem niedaleko można tę knajpkę znaleźć. (R. oczywiście wybrał się razem z nami, w końcu nie ma to jak własny, personalny szofer i pilot podróży ;)) PRZESTRZEŃ Gdy tylko dojechaliśmy na miejsce, szybko okazało się, że knajpka ta mieści się dokładnie tam, gdzie kiedyś znajdowała się dosyć specyficzna kawiarnia „Kawka”. Pamiętam ją jeszcze z czasów studenckich, kiedy biegałam do biblioteki na Koszykową i wielokrotnie mijałam ją w pośpiechu zaglądając nieco podjerzliwie do jej wnętrza. Coś mnie w niej intrygowało, ale jednocześnie odpychało. Raz chyba nawet zatrzymałam się tam z koleżanką na kawę, tyle że teraz zupełnie nie pamiętam, jakie uczucia tej wizycie towarzyszyły. Pamiętam jedynie, że byłyśmy niezwykle ucieszone faktem, że idzie wiosna, i że właśnie zerwałyśmy się z jakiegoś niezwykle nudnego wykładu. W każdym razie dawna „Kawka” stała się „Kawką z kotem” i zamieszkały w niej różnnego rodzaju koty poduszkowe, lampowe, pluszowe i filcowe. Koty zaistniały również na filiżankach oraz na podstawkach do szklanek, krótko mówiąc zwierzaki te zdecydowanie opanowały całą tę przestrzeń , a że mam dużą do nich słabość, to mną również bardzo szybko zawładnęły. JEDZENIE Zasiadłam w przepastnym, bardzo wygodnym fotelu i zabrałam się do pałaszowania przysmaków przygotowanych na wspomniany weekendowy bufet wegański. Było naprawdę smacznie. Wszystkie dania zostały przygotowane bez glutenu i za opcję „jesz, ile chcesz” wystarczyło zapłacić 20 zł. Spośród takich dań jak: • pieczone warzywa korzeniowe • ziemniaczana sałatka z pestkami słonecznika • hummus z czarnuszką • pasta “jajeczna” ze szczypiorkiem • smalec z fasoli z cebulką i majerankiem • pieczywo • twarożek jaglany a la sernik z rodzynkami • musli owsiane z orzechami i owocami + mleko roślinne do wyboru Najbardziej smakowały mi pieczone warzywa. Ich ciekawa słodycz pysznie komponowała się z sosem czosnkowym, do którego nie od dziś mam dużą sympatię. Na wstępie zafascynowałam się też musli z mlekiem migdałowym, chociaż tego typu danie nie wymaga chyba specjalnego kunsztu kulinarnego. Sprawdziłam po prostu, że to ciekawa alternatywa w stosunku do owsianek, które ostatnio jem na wodzie. Urzekł mnie również smalec oraz hummus z czarnuszką. Najmniej smaczny był chyba deser chia, czegoś mu brakowało. Niby były tam migdały, orzechy oraz jagody goji, ale mimo to wydawał się mdły. Jest też oczywiście szansa, że to moje niewyrobione podniebienie nie poznało się na nim albo że zwyczajnie nie jest w moim guście, tak czy owak nie mogę go polecić z czystym sercem. OBSŁUGA Przy okazji deseru nawiązałam również dodatkowy kontakt z panem z lokalu. Zasmuciłam się trochę, gdy odkryłam, że pan zupełnie nie wie, co jest napisane w facebookowym wydarzeniu. Zapytałam go o rodzaj deseru, który mi przysługuje w kwocie 20 złotych i niestety pan nie umiał mi odpowiedzieć na zadane pytania, a w chwili ciszy nijak nie próbował wybrnąć z tej sytuacji. W końcu sama wybrałam się po telefon i rozwiązałam ten problem. Trochę smutne. To już drugi lokal, który odwiedziłam i w którym sprzedawcy nie wiedzieli, co w ich fanpage’u piszczy. Wielka szkoda, że tak się dzieje, bo niszczy to wizerunek lokalu i zawsze wtedy mamy wątpliwości, czy chce się do takiego miejsca wracać. Kawiarnie, restauracje, bary i puby, to według mnie dobrej jakości jedzenie i picie oraz właśnie sympatyczna obsługa, z którą można po przyjacielsku zagadać i liczyć na pewnego rodzaju dopieszczenie. ROZRYWKI Tym, co jest niekwestionowanym plusem lokalu są na pewno gry planszowe. Na półkach znajdziecie tam nie tylko oklepane Scrabble czy szachy, ale również Wojny Ryżowe, Samuraja, Dixit, Czarne Historie (te dwie ostatnie to bardzo ciekawe gry towarzyskie), oraz Świat Dysku i Exploding Kittens, które jak się potem okazało, skradły moje serce. OCENA
W związku z tym, że jest to moja pierwsza recenzja tego typu, to wypadałoby wymyślić jakiś sposób oceniania miejsc, które odwiedzam. Matematyczką ani socjologiem z aparatem badawczym nie jestem, więc może po prostu pozostanę przy gwiazdkach, zatem „Kawkę z kotem” oceniam na: Po świętach udało mi się dorwać jednego ze Świętych Mikołajów, który w tym roku odwiedzał warszawskie rodziny. Zawód wydawałoby się podobny do domokrążcy, a jednak okazuje się, że wcale nie jest taki jednowymiarowy jakby
się mogło wydawać… Rozmówca wolał pozostać anonimowy, dlatego nie podaje jego imienia i nazwiska, ale niektórzy pewnie sami się domyślą. Na wstępie chciałabym zaproponować, abyśmy mówili sobie na „Ty”. Jakoś tak nie miło jest zwracać się do Świętego Mikołaja „per pan”. Czy możemy się tak umówić? Św. Mikołaj: Nie ma najmniejszego problemu. Rzeczywiście obecność Świętego Mikołaja budzi w nas takie wewnętrzne dziecko. Dorośli mimowolnie się uśmiechają, cieszą się na jego widok i stają się bardzo bezpośredni. Moje pierwsze zlecenie dotyczyło rozdawania ulotek i nagle okazało się, że w stroju Mikołaja nikt nie traktował mnie tak jak tradycyjnego ulotkarza. Nikt mi nie odmawiał, a nawet wielu z przechodniów z przyjemnością się zatrzymywało i z ciekawością zaglądało, co mam im do zaoferowania. Ile rodzin odwiedziłeś w Wigilię? Co czułeś w trakcie tych wizyt? Św. Mikołaj: Spotkałem się z jedenastoma rodzinami. Przede wszystkim nie spodziewałem się, że będą to tak silne emocje. Odwiedziłem kilkanaście bardzo różnych domów. Przekraczając próg każdego z nich już po kilku minutach wyczuwałem, jaka to będzie wizyta, co się w danym domu dzieje i jakie są relacje pomiędzy członkami rodziny. Byłem w domach bardzo religijnych, a także w takich, w których panowały zupełnie inne wartości. Mimo, że byłem zamawiany głównie do dzieci i to dzieciom miałem sprawiać radość, to czasami miałem poczucie, że spełniam również jakąś ważną rolę społeczną. Ci rodzice, dziadkowie potrzebowali mnie równie mocno, jak te dzieci. To znaczy? Św. Mikołaj: Moją pierwsza wigilijna wizyta odbyła się z samego rana, w okolicach godziny 9:00. O dziewczynce, do której się wybierałem dostałem niezwykle długi i pełny raport, napisany z ogromną miłością i z wieloma szczegółami o jej koleżankach, kolegach, o szkole oraz o jej zainteresowaniach. Wczesna pora spotkania wynikała z tego, że rodzice są w trakcie rozwodu i dziewczynka spędza święta w dwóch domach. Wieczór był przeznaczony dla taty, dlatego mama wpadła na pomysł, by Święty Mikołaj zaskoczył je z samego rana w pidżamach u niej w domu. W całą operację zaangażowani byli również dziadkowie, którzy pomogli w przekazaniu prezentów przed domem, tak by dziewczynka naprawdę myślała, że to Mikołaj wręcza jej prezenty. Poświęcenie tych ludzi dla tej małej dziewczynki, uczucia, jakie można było wyczuć w trakcie tego spotkania są nie do opisania. A co było najbardziej odkrywczego i najpiękniejszego podczas tego świątecznego wieczoru? Św. Mikołaj: Po pierwsze ten gest dawania prezentów oraz ten moment, kiedy dzieci z niezwykłym przejęciem rozpakowują je. Ta czysta i szczera radość na ich twarzach daje ogromnego kopa, a nawet więcej, myślę, że jako Święty Mikołaj można doświadczyć pewnego rodzaju katharsis. Odkryłem, że człowiek jednak jest stworzony do tego, żeby nie tylko brać, ale również dawać i chyba czasami łatwo się zapomina, jak wiele satysfakcji i szczęścia można doświadczyć poprzez właśnie ten prosty gest. Po drugie czymś, co było jednocześnie odkrywcze i piękne była ludzka otwartość w stosunku do Świętego Mikołaja. Wielokrotnie miałem poczucie, że wchodzę w jakąś bardzo intymną i osobistą sferę życia tych wszystkich rodzin. Czasem wręcz może nawet czułem się jak spowiednik, jak ktoś kto jakimś dziwnym trafem otrzymał prawo wglądu w te domowe rzeczywistości. Na jednej z przemiłych wizyt, gdzie przy wigilijnym stole zgromadziło się kilkunastu członków rodziny, jedna z nastolatek opowiadała mi o zawodach sportowych, nie do końca udanych i sama przyznała, że Mikołajowi, to należy powiedzieć samą prawdę, więc nie będzie udawać, że zwyciężyli w zasłużony sposób. Jej siostra z kolei z głębi serca opowiadała mi, dlaczego zdecydowała się zostać instruktorką harcerską i widać było, że wszystko, co mówi pochodzi gdzieś z jej czystych, wewnętrznych przekonań, że głęboko wierzy we wszystkie te harcerskie idee i wartości. Oprócz przeżyć emocjonalnych, jakie jeszcze doświadczenia zawodowe wiążą się z tą pracą? Jak sam powiedziałeś, odwiedziłeś 11 rodzin, to bardzo wiele domów, w bardzo wielu miejscach w Warszawie. Jak to wszystko pogodzić? Św. Mikołaj: Rzeczywiście podstawą jest dobre zaplanowanie trasy. Firma, która mnie zatrudniła faktycznie zadbała o to, by każdy z Mikołajów otrzymał dokładny plan działania. Wszystko musi zostać wyliczone, co do minuty. Do każdego z tych domów należy przyjechać punktualnie, znaleźć miejsce parkingowe, znaleźć odpowiednią klatkę, odebrać prezenty, ułożyć je w odpowiedniej kolejności i wejść w rolę. Potem już jako ten Święty Mikołaj przez te 10, 20, 30 minut cały czas odgrywać Świętego Mikołaja, być tym Świętym Mikołajem mimo, że przyczepiany brzuch ciąży i strasznie grzeje. Człowiek poci się niemiłosiernie, a sztuczna broda i peruka sprawiają, że nie można nic u nikogo zjeść. Przez ten krótki czas trzeba działać na najwyższych obrotach i cały czas niczym aktor odgrywać tę postać. Po takiej wizycie to wcale nie koniec. Trzeba pędzić do samochodu, włączyć nawiew, żeby zaparowane szyby odtajały, rozebrać się z brody i całej górnej części kostiumu, ponieważ całościowy strój bardzo ogranicza widoczność. To sprawia, że tego typu praca jest obciążająca nie tylko psychicznie, ale również fizycznie. Potrzebna jest do tego niezwykła uważność i bardzo dobra organizacja. Kto potrzebuje Świętych Mikołajów i jak można takiego Świętego Mikołaja odegrać, żeby klient był zadowolony? Św. Mikołaj: Byłem w rodzinach średniozamożnych i bardzo bogatych. Byłem w domach nowobogackich i w domach starej inteligencji. W każdym z nich musiałem się odnaleźć. Teraz wiem, że taki Mikołaj musi pasować do danej rodziny. Musi szybko dowiedzieć się, czego te rodziny oczekują. Na przykład w jednym z domów, w dzielnicy ambasad jeden chłopiec grał na skrzypcach i nie grał bardzo pięknie, ale cała rodzina oczekiwała, że Święty Mikołaj powie coś o jego występie. Nie mogłem na wyrost pochwalić ani też przecież skrytykować tego dziecka, które właśnie dało z siebie wszystko. Nawet jeżeli to dziecko ma już 10 lat. Szczęściem udało mi się znaleźć rozwiązanie. Powiedziałem, że świetnie prowadzi smyczek. To była zasłużona pochwała i zobaczyłem aprobatę w oczach dziadków i rodziców, ale nie zawsze da się znaleźć takie natychmiastowe rozwiązanie i odnaleźć się w sytuacji. Na jednej z moich późniejszych wizyt dziecko w wyniku szczerości w stosunku do Świętego Mikołaja wyznało, że jedna osoba z rodziny została pobita przez inną, która była mu równie bliska. Takie sytuacje są niezwykle szokujące i trzeba naprawdę bardzo pilnować się, żeby nie wyjść z odgrywanej roli. A co należy zrobić, żeby zamówić Świętego Mikołaja i ile kosztuje jego wynajęcie? Św. Mikołaj: Taka wizyta w mojej firmie kosztuje od 200 do 400 zł w zależności od czasu, który Mikołaj miałby spędzić z daną rodziną, od umiejętności i zapotrzebowania. Później należy przesłać informacje na temat dzieci i prezentów, a na koniec to już Święty Mikołaj – czyli na przykład ja – kontaktuje się z każdą z rodzin i ustala szczegóły wizyty. Czy masz ochotę zostać ponownie Świętym Mikołajem? Św. Mikołaj: Jest to bardzo piękne przeżycie i zdecydowanie podoba mi się ta praca. Oczywiście, jak każdy mam również chęć spędzić przyszły wigilijny wieczór w gronie najbliższych, ale jeśli życie potoczy się w taki sposób, że będę musiał również pomyśleć o bycie finansowym, to na pewno skorzystam z tej formy zarobku. Z przyjemnością ponownie zajrzałbym do tych samych domów, by zobaczyć, co tam słychać i by porozmawiać z zapoznanymi rodzinami jeszcze raz. |
Archiwa
Wrzesień 2018
Kategorie |