Obiecałam sobie, że na pewno nie będę tutaj pisać o polityce, a już tym bardziej nie będę tego robić na urlopie.
Nie chciałam się denerwować, nie chciałam też psuć ostatnich tygodni lata tematyką, która lekka i przyjemna absolutnie nie jest. W dodatku zamiast łączyć, to dzieli. Pech jednak chciał, że musiałam na chwilę opuścić moje działkowe zacisze i wrócić do Warszawy, gdzie jak grzyby po deszczu wyrosły billboardy związane z najnowszą kampanią samorządową Nowoczesnej i PO. Pomyślałam sobie, że “Kaczyński znowu poszedł w miasto”, a właściwie wznieśli go po raz kolejny nad ziemię. I już widać, że nic dobrego z tego nie wynikło. Retoryka tych plakatów przypomniała mi tekst Doroty Wellman z “Wysokich Obcasów” o tych młodych, których nie widać pod sejmem. Podobno zapomnieliśmy, że mamy kraj i że kiedyś powinniśmy się nim zająć, a w oczach mamy tylko kawę latte i jarmuż. Nawet lubię Wellman, ale tutaj jednak nie popisała się niestety. Wszyscy skaczemy sobie do oczu, jedni drugim palcem wymachują i pouczają jak żyć. Ciężko w tym wypadku mówić o zjednoczeniu i o wspólnym celu, który tak wyraźny był w komunizmie. Wtedy kościół jednak bardziej łączył niż dzielił, wtedy jakoś łatwiej było zdefiniować wolność i wiadomo było, o co się walczy. I nie mówię tutaj o protestach związanych z podstawowymi prawami człowieka czy konstytucją. To są bezdyskusyjne kwestie, bardziej chodzi mi o pewne idee, które powinny się za tym kryć. Może to tylko idealizacja tej zmitologizowanej już walki z komunizmem, ale wtedy jakoś tę jedność można było bardziej wyczuć i zidentyfikować się z nią. Może po prostu nie byliśmy aż tak strasznie podzieleni. Domyślam się, że dziennikarce chodziło po prostu o prowokację. Liczyła, że może jej tekst będzie na tyle zadziorny, że pobudzi młodych ludzi do autorefleksji, której akurat wciąż brakuje nie tylko u młodych, ale u każdego z nas. Zresztą myślę, że moglibyśmy bardziej i moglibyśmy więcej jako młodzi ludzie zaktywizować się i po prostu zadziałać. Nie oszukujmy się jest w nas trochę wygodnictwa i takiego przyzwolenia, że tam są oni, a tu jesteśmy my. I rzeczywiście nie do końca jest to całkowicie nasza wina. Wellman trafnie zauważyła, że to w dużej mierze starsze pokolenie zawaliło. Bądźmy szczerzy, kto z nas 30 - 40 - latków był uczony patriotyzmu? Jeśli z domu nie wynieśliśmy pewnych wartości, to umarł w butach. Ktoś czasem trafił na mądrzejszego polonistę, który w ramach nauki o literaturze w ciekawy sposób te treści przekazywał. Ktoś może wysłuchał kilku historii, jak to było w komunizmie i jak wujek, ciotka, babcia walczyli po cichu o to, żeby w Polsce było lepiej. Mało kto z nas czuje i rozumie patriotyzm, i dlatego teraz tak łatwo nam to olać, uwierzyć w różne zabobony oraz dać się zmanipulować. Jedni wymachują szabelką i czczą żołnierzy wyklętych, inni piją sojowe latte i mają wszystko gdzieś, a jeszcze inni patrzą na to wszystko drapią się po głowie i zastanawiają się, gdzie oni tak naprawdę są. Zagubienie, bezbronność oraz strach - takie emocje obserwuję wśród moich znajomych najczęściej.To są osoby, które identyfikują się z tym co się dzieje z ojczyzną, chodzą na protesty, przeżywają, ale kompletnie nie wiedzą, co dalej. Bo młodzi jak to młodzi, wbrew pozorom nie chcą siedzieć z założonymi rękami. Czekają na ten poryw serca, na jakąś ideę za jaką mogliby pójść, więc wszystkie te Polski Walczące - koszulki z orłami, skóry z wojennymi symbolami, porównania do okupacji oraz cała narracja bojowników o wyzwolenie (nie do końca wiadomo z czego) trafiła na podatny grunt. A teraz rozglądamy się po tym krajobrazie po bitwie, i w tej ciszy przed burzą oczekujemy na kolejne starcie, które właśnie zwiastuje ta najnowsza, tragiczna kampania PO i Nowoczesnej. Mentalnie już w pewnym sensie PIS zwyciężył na długie lata, ponieważ udało mu się zarazić krzykactwem wszystkich dookoła. Jeśli taka dziennikarka jak Wellman robi zjebkę młodym, a PO i Nowoczesna używają najtańszych i najprymitywniejszych sposobów dotarcia do masowego odbiorcy, to według mnie to już tylko równia pochyła. Mówi się, że najlepiej wroga pokonać jego własną bronią i tego właśnie obawiam się najbardziej. Uważam, że w tym wypadku jest to jeden z najniebezpieczniejszych sposobów, jakich można było się dopuścić. Wciąż nie doceniamy siły języka i oddziaływania pewnych wzorców kulturowych, które składają się na nasze zachowania. To język nadaje znaczenia, to sposób w jaki się wypowiadamy i zachowania, które promujemy wpływają na to jacy jesteśmy jako naród. To przecież poprzez język tworzymy sobie obraz świata, w którym funkcjonujemy. Mieszkańcy różnych narodowości posiadają określenia na rzeczy i smaki, o których my w Europie nie mamy pojęcia. Mają swoje określenia na miłość, zdradę, rodzinę czy też ojczyznę. Optyka naszej rzeczywistości zmienia się wraz ze słowami, jakich używamy. Ci, którzy o tym wiedzą i zdają sobie sprawę z siły oddziaływania języka, zwłaszcza w aspekcie politycznym, wykorzystują to bardzo sprytnie i przewrotnie. Z jednej strony billboardy z ciskaniem w twarz liczbami, wstrząsającymi danymi rodem z brukowca i generowanie skandalu, a z drugiej strony nieudolne hasło “Bliżej ludzi”, zerżnięte z poprzedniej kampanii PIS. To tylko świadczy o tym, że coraz głębiej zapadamy się w tym bagnie i tak sobie myślę, że dobrze jest zachować w tym wszystkim trzeźwość umysłu i nie dać się zbałamucić i jednym i drugim. A przede wszystkim mieć w pamięci wypowiedź Profesora Jerzego Bralczyka, który w dawnym już wywiadzie w Polska The Times przytacza trzy odmiany języka politycznego: “Pierwsza to odmiana konserwatywno - narodowo - patriotyczno - katolicka. Prawicowa. Jest tu dużo romantyzmu, dużo patosu, trochę się zaznacza podniosły język Kościoła. Ale jednocześnie jest to język konfrontacji. Bardzo często ta patetyczna przesada sprawia, że rzeczywistość jawi się jako czarno-biała. Po naszej stronie są patriotyzm i chwała,po tamtej stronie - zdrada i hańba. Drugą odmianę można nazwać językiem poprawności politycznej. Ona odwołuje się do tradycji raczej oświeceniowych. Hołdując deklaratywnie rozumowi, sięga się po najrozmaitsze, bardziej lub mniej skomplikowane terminy, przydając im często więcej wartości, niż trzeba. Jeżeli się coś uczenie nazwie, to wydaje się,że zostało to już scharakteryzowane. Tu działają wpływy obce, tu można mówić o eurojęzyku. Trzecia odmiana języka polityki to język sensacji, populistyczny, który sięga po mocne określenia, przesadne, ale już nie patetyczne, tylko takie, które trafiają do ludu. Populizm, który charakteryzuje się prostym ujęciem świata, w którym wszyscy kradną, popełniają różne niecne uczynki, a my, prości ludzie, powinniśmy zachować swoją godność.” Gdzieś każdy z nas czuje, że cały ten polityczny bełkot to jakaś projekcja, jakaś sztuczka, która ciągle ma siłę oddziaływania i czasem niektórzy dają się na nią nabrać. Większość z nas też czeka aż wreszcie zjawi się ktoś, kto pod tym całym retorycznym płaszczykiem będzie miał wreszcie jakieś prawdziwe treści do przekazania. Przypomina to trochę czekanie na Godota. Cierpliwie czekamy. Cały czas gdzieś jest w nas nadzieja, gorzej jeśli - jak w dziele Becketta - nikt nie przyjdzie.
1 Komentarz
To nie jest wpis dla tych, którzy poszukują wielkich odkryć, elokwentnych przemyśleń i niezwykłych przeżyć. Będzie wiele truizmów i samych oczywistości, bo ostatnio mam wrażenie, że to właśnie z nich składa się mój wszechświat. Wstajesz rano, idziesz po kawę, myjesz zęby i bierzesz prysznic. Robisz masę babskich albo nie babskich dyrdymałów i wydaje się, że dzień jak co dzień, nic wielkiego nie może się zdarzyć. Więcej, planujesz kolejne dni z przeświadczeniem
i świętym przekonaniem, że twoja przyszłość również jest Ci doskonale znana. Bo co właściwie może się stać? Twoja dzielnica, wieś, czy gdzie tam sobie mieszkasz, nie eksploduje, słońce nie rozpadnie się nagle na miliony drobnych kawałków, a z szafy nie wyskoczy ci znienacka tygrys. Wszystko będzie na pewno po staremu... no może z drobnymi komplikacjami. Idąc tym tropem wykoncypowałam sobie, że skoro jestem tak dobrze obeznana ze swoim jestestwem, to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby założyć sobie bloga.. Wiadomo - praca, etat, dział kreatywny - to zawsze zwiastuje kłopoty z jakimkolwiek zarządzaniem czasem i planowaniem czegokolwiek. Już na wstępie niczego sobie nie obiecywałam. Postanowiłam, że będzie to takie miejsce, gdzie będę pisać niekoniecznie regularnie, ale szczególnie ku własnej uciesze, a jak znajdzie się jeszcze ktoś, kto uzna, że pomarnuje ze mną czas, tym przyjemniej. Jak widać z perspektywy czasu nieregularność to moja domena i mimo, że uczciwie przyznałam przed sobą, że who cares, to i tak irytuję się na ten mój brak dyscypliny. Idiotyczny perfekcjonizm. Niedawno minęło 10 lat odkąd pisałam opowiadania z paczką internetowych znajomych na jednym z forów, które sami sobie założyliśmy. Cel był podobny - dobrze się bawić. Nie pamiętałabym o tej doniosłej rocznicy, gdyby nie fakt, że odezwał się do mnie mój ulubiony kompan tych pisarskich szaleństw. Powspominaliśmy chwilę beztroskie, studenckie czasy. Zarwane wakacyjne noce i pobudki o 12:00 w południe. Potrafiliśmy godzinami siedzieć przy komputerze i wymieniać się kolejnymi akapitami tej samej opowieści. Przyznaję, trochę przypominało to nałóg, ale nie żałuję. Wymyśliliśmy wtedy wiele niezwykłych historii, powołaliśmy masę bohaterów do życia i przeżyliśmy tysiące wydarzeń, których nijak nie da się porównać z naszym prozaicznym życiem. W lipcu jedna z bliskich koleżanek, poznanych w trakcie tych literackich przygód, wzięła ślub i wspólnie bawiliśmy się na jej weselu. Chciałoby się znaleźć na takie rzeczy czas i ożywić wszystkie te postacie ponownie, ale wszystko sprowadza się zawsze do tego samego. Zachodzimy w głowę, jak łączyć to bujne życie prywatne z tym zawodowym. Prowadzimy bullet journale, organizery, kalendarze i wgrywamy bardzo mądre i zaradne aplikacje, po czym bach! Dzieje się coś, co kompletnie nie mieści się nam głowie, wybija nas z rytmu i powoduje, że totalnie głupiejemy. Mimo, że to przecież nic nowego. Przecież nie raz jakieś wydarzenia pokrzyżowały nam plany. Nie raz poszło coś nie po naszej myśli, ale my jak te pędzące barany, za każdym razem stawiamy oczy w słup, gdy tylko pojawią się przeszkody. Rozbijamy się o nie z jakąś przedziwną matematyczną regularnością i zawsze, tak samo, dajemy się ponieść całemu wachlarzowi negatywnych emocji. Wydaje nam się wtedy, że tygrys jednak wyskoczył z szafy, a słońce zwaliło się nam centralnie na głowę i metodycznie nas przypala zabijając powoli. I ja też ostatnio dziwiłam się, że dałam się samej sobie zrobić w balona. W połowie czerwca byłam pewna, że nic wielkiego się nie wydarzy. Napaliłam się na Międzynarodowy Dzień Jogi i datę tej uroczystości wypisałam sobie niemal na czole. Wymyśliłam sobie, czego to ja nie zrobię na tym blogu z tej okazji, kogo ja tam nie poznam i z czego nie skorzystam, a tymczasem dokładnie tego dnia siedziałam w Boeingu 777 i leciałam w delegację do Evandale, w Ohio. Nawet nie macie pojęcia, jak różne uczucia kłębiły się wtedy w mojej głowie. Siedziałam z błazeńską miną w lotniczym fotelu, a cały absurd tej sytuacji osiągnął absolutne apogeum w momencie, gdy na pokładowym ekranie znalazłam szereg podcastów o jodze. Taki prztyczek w nos od losu. A potem nastąpił efekt tak zwanego domina. Delegacja zamiast tygodnia trwała dwa, z niej szybko udałam się na krótki urlop, zaraz po nim spontanicznie rozchorowałam się, wtem udałam się na wspomniane wesele, a na koniec wyjechałam w kolejną, niespodziewaną delegację. Tak dotrwałam do dzisiaj, do czwartku 9 sierpnia 2018 roku i niestety wciąż nie zapowiada się, żeby te wakacje były mniej szalone. Rutyna przestała być rutyną. Kawę piję w biegu na jednej nodze, a tygrysa upycham z uporem maniaka w szafie kolanem. Byłoby miło, gdyby już nie wyskakiwał. A słońce? Słońce kocham, więc może mnie troszeczkę poprzypalać. Taki niegroźny masochizm połączony ze wschodnim zen, które chwilowo chyba właśnie osiągnęłam. Byle do urlopu, który zaczynam już za tydzień. |
Archiwa
Wrzesień 2018
Kategorie |