Saska Kępa pachniała jak zawsze majem i Małgośką. W taki sam gorący, wiosenny dzień jak dziś przesiadywałam na swoim warszawskim balkonie, usytuowanym sześć pięter nad ziemią. Miałam przed sobą rozpostarte praskie osiedle z tysiącami zazielenionych drzew i drobnych kwitnących pąków kwiatów, które nieśmiało wyglądały z tych wszystkich gałęzi. Nogi zarzucałam na balustradę, a na kolanach lądowała książka za książką. Serce biło mi coraz mocniej, a ja po raz niewiadomo który z wypiekami na twarzy chłonęłam kolejne wymyślone historie.
Tak pojawiła się zgraja dzieciaków, która do dziś siedzi w mojej głowie i która bezwiednie dała o sobie znać w związku z tegorocznym Dniem Dziecka. Hersztem bandy jest Anka z Zielonego Wzgórza, która od zawsze najbardziej mnie irytowała. Jej kompletnie nieżyciowe podejście i rozmemłane marzycielstwo nigdy specjalnie do mnie nie przemawiały. Szczerze mówiąc miałam nawet problem, żeby tę książkę przeczytać. I dziwiłam się, że cieszyła się zawsze taką popularnością wśród moich znajomych. Obok, niczym przyboczna znajdowała się Mała Księżniczka - Sara w parze z Małym Lordem. Muszę przyznać, że jako dziecko byłam jakaś staromodna i ckliwa, bo wszystkie książki Frances H. Burnett pochłonęłam w jakimś błyskawicznym tempie i jak tylko przeczytałam wszystko tej autorki, ciężko było mi tę pustkę wypełnić. Grono tych nieco zniewieściałych postaci dopełniał Piotruś Pan ze swoim nonszalanckim wizerunkiem i błyskiem w oku. A ostatnią personą był nieco filozoficzny i elokwentny bohater z serii “Tata, a tata Marcina powiedział” oglądany na kineskopowym telewizorze, między bajkami Hanny - Barbery, a “Dynastią” i innymi serialami, takimi jak “Północ - Południe”. A poza tą całą hałastrą była jeszcze huśtawka, rower, wrotki i zabawa w chowanego, a w tym wszystkim beztroska, i jakaś taka dziecięca niewinność, którą chciałoby się zatrzymać, nie puścić. Ale puszczamy. Wszyscy. Nawet do końca nie wiemy kiedy. Po prostu któregoś dnia stajemy przed lustrem i widzimy Dorosłość. A to dziecko gdzieś zwiało, schowało się głęboko pod łóżko i kompletnie nie chce wyjść. Jeśli oglądaliście Ally McBeal, to wiecie o jakiego bobasa chodzi. Nagle znienacka zjawiał się w jej sypialni i straszył swoją dzieciowatością. Był doskonale efemeryczny i całkowicie niewytłumaczalny. Uzmysławiał jej, że nic nie powstrzyma zegaru biologicznego, przemian jakie w nas zachodzą i generalnie naszego przemijania. Kiedy oglądałam te sceny we mnie też wstępował jakiś taki niepokój, strach przed tym, co już jest za mną, co już minęło i nigdy nie wróci. Bo utrata stresuje i boli najbardziej. Ciężko jest w życiu rzeczy tracić, a sztuką jest tę utratę przepracować, zaakceptować i iść dalej. Tyle, że w przypadku tego naszego wewnętrznego dziecka sprawa nie jest aż tak beznadziejna, jakby się mogło wydawać. Wystarczy tylko głębiej zanurkować pod łóżko i tego malca stamtąd wyciągnąć. Skorzystajmy z okazji, że tegoroczny Dzień Dziecka przypada w długi weekend i wielu z nas ma wolne. Nie pracujmy. Nie róbmy niczego mądrego i koniecznie z sensem. Turlajmy się po trawie, znajdźmy jakąś dobrą, wygodną huśtawkę (opcjonalnie hamak też ujdzie), jedzmy lody z chipsami, zróbmy coś po raz pierwszy, a przede wszystkim śmiejmy się, śmiejmy się tak długo, aż wyśmiejemy całą tę Dorosłość z siebie, a bobas sam wygramoli się spod łóżka z szerokim, błogim uśmiechem na twarzy.
2 Komentarze
|
Archiwa
Wrzesień 2018
Kategorie |