Przepraszam, nie dosłyszałam, ile kosztuje ten kilogram truskawek? - zmarszczyłam brwi i nadstawiłam ucho - Tak tanio? To poproszę jeszcze maliny, jeszcze jagody, jeszcze borówki... - wiatr schłodził mi twarz, huśtawka wyrwała mnie w niebo wysoko razem z kocem i kubkiem gorącej herbaty, by za chwilę delikatnie szarpiąc, z podobnym impetem opaść ze mną w dół. Zaszurałam trampkami o ziemię i zatrzymałam się energicznie. Rozejrzałam się dookoła i zobaczyłam, że liście oplatające altankę już lekko pożółkły, a drzewa już wcale nie są tak zielone jak były dotychczas. Słońce schowało się gdzieś za chmurami, a przejmujący chłód sprawił, że tylko mocniej otuliłam się kocem. Znienacka poczułam złowieszczy podmuch jesieni, która zbliża się nieubłaganie niczym całkowita zagłada. Zabiera ze sobą długie letnie dni, słońce i ciepły deszcz, a pozostawia ciemność, chłód i ciągnące się w nieskończoność noce.
Bardzo nie lubię tej chwili, tego momentu, w którym jakiś ułamek mojego życia odchodzi w przeszłość. Wtedy gdy uświadamiam sobie, że nie wcisnę przycisku “backward” i nie znajdę się już nigdy przy moim ulubionym straganie 7 lipca 2018 roku, o godzinie 10:45. Nie wybiorę już tych samych, tanich truskawek i nie będę wyjadać potajemnie malin z siatki. Pozostaną tylko wspomnienia o perfekcyjnie niebieskim niebie, pieszczących promieniach słońca i o tych wszystkich letnich, świeżych owocach w ustach, na które czeka się z takim utęsknieniem. W pracy dziwią mi się, że jako jedna z niewielu osób mam posortowaną skrzynkę mailową miesiącami i latami. Normalni ludzie przecież segregują swoje wiadomości tematycznie, nadają projektom nazwy i porządkują je, tak by mieć je pod ręką. U mnie to zupełnie tak nie działa. Potrafię na zawołanie gdzieś z zakamarków mojej głowy wygrzebać jakiś jeden, konkretny dzień z datą i godziną z zamierzchłej przeszłości i opisać go szczegółowo przywołując nastrój, zapach, ludzi, ich gesty i dźwięki, które wciąż gdzieś kotłują się w mojej głowie i nie chcą jej opuścić. Tkwią we mnie te wszystkie posegregowane letnie, jesienne, wiosenne i zimowe zdarzenia opatrzone datą i miejscem. Z jakimś ogromnym namaszczeniem pielęgnuję je w sobie, tak jakby to wszystko miało sprawić, że je zatrzymam na dłużej. Nieustannie łudzę się, że jednak wcisnę jakąś niewidzialną pauzę, która je na zawsze unieruchomi. Nie zestarzeję się, nikt nie umrze, nie odejdzie i wszystko pozostanie bez najmniejszych zmian. Pewnie dlatego jakoś wewnętrznie nie lubię podróży. Są zbyt tymczasowe, zbyt chwilowe. Mijają zanim się jeszcze zaczną. Już dawno odkryłam, że każda taka wyprawa kończy się dla mnie niepohamowanym smutkiem i dziwną żałobą. Co ja tam wiem o Madrycie skoro spędziłam w nim zaledwie dziesięć, pospolitych dni, które minęły w jakimś ekspresowym tempie? Co ja mogę wiedzieć o Ameryce po spędzonych dwóch, błyskawicznych tygodniach w Stanach? Mała czarnoskóra dziewczynka na hulajnodze, pozostanie zawsze dziewczynką bez imienia. Tajemniczy uśmiech amerykańskich przechodniów, może kurtuazyjny, a może prawdziwie szczery pozostanie tak samo nieodkrytym sekretem. Niedostatecznie wydeptane przeze mnie ulice, w pośpiechu zawarte znajomości i migoczące wspomnienia krajobrazów, drzew, stawów i zazielenionych krzewów wyjętych wprost z seriali o małych miasteczkach i ich mieszkańcach również z czasem wyblakną, odejdą w dal, skryją się gdzieś w czeluściach pamięci. Niby podróże uczą, niby rozwijają, ale dla mnie to wciąż za mało. Wśród tej gonitwy myśli za każdym razem pojawia się myśl, że mam tylko to jedno, jedyne życie, które przywołuje w swoim filmie Krzysiek Gonciarz. I choćbym rozmieniła się na drobne nie doświadczę wszystkiego, czego bym chciała i nie pojmę na wskroś istoty rzeczy. O tym właśnie przypomina mi koniec lata i początek jesieni, o takim powolnym, naturalnym przemijaniu i o tym, że życie upływa bez względu na to, co robimy i jak żyjemy. Ku otusze pozostaje już tylko poezja, tym razem witam jesień po amerykańsku z amerykańskimi, letnimi wspomnieniami, oraz tamtejszą poetką - Elizabeth Bishop i jej wierszem “Jedna sztuka”. Jedna sztuka przełożył Stanisław Barańczak W sztuce tracenia nie jest trudno dojść do wprawy; tak wiele rzeczy budzi w nas zaraz przeczucie straty, że kiedy się je traci - nie ma sprawy. Trać co dzień coś nowego. Przyjmuj bez obawy stracone szanse, upływ chwil, zgubione klucze. W sztuce tracenia nie jest trudno dojść do wprawy. Trać rozleglej, trać szybciej, ćwicz -wejdzie ci w nawyk utrata miejsc, nazw, schronień, dokąd chciałeś uciec lub chociażby się wybrać. Praktykuj te sprawy. Przepadł mi gdzieś zegarek po matce. Jaskrawy blask dawnych domów? Dzisiaj blady cień, ukłucie w sercu. W sztuce tracenia łatwo dojść do wprawy. Straciłem dwa najdroższe miasta - ba, dzierżawy ogromniejsze: dwie rzeki, kontynent. Nie wrócę do nich już nigdy, ale trudno. Nie ma sprawy. Nawet stracę Ciebie (ten gest, śmiech chropawy, który kocham), nie będzie w tym kłamstwa. Tak, w sztuce tracenia nie jest wcale trudno dojść do wprawy; tak, straty to nie takie znów (Pisz!) straszne sprawy.
0 Komentarze
Odpowiedz |
Archiwa
Wrzesień 2018
Kategorie |