To nie jest wpis dla tych, którzy poszukują wielkich odkryć, elokwentnych przemyśleń i niezwykłych przeżyć. Będzie wiele truizmów i samych oczywistości, bo ostatnio mam wrażenie, że to właśnie z nich składa się mój wszechświat. Wstajesz rano, idziesz po kawę, myjesz zęby i bierzesz prysznic. Robisz masę babskich albo nie babskich dyrdymałów i wydaje się, że dzień jak co dzień, nic wielkiego nie może się zdarzyć. Więcej, planujesz kolejne dni z przeświadczeniem
i świętym przekonaniem, że twoja przyszłość również jest Ci doskonale znana. Bo co właściwie może się stać? Twoja dzielnica, wieś, czy gdzie tam sobie mieszkasz, nie eksploduje, słońce nie rozpadnie się nagle na miliony drobnych kawałków, a z szafy nie wyskoczy ci znienacka tygrys. Wszystko będzie na pewno po staremu... no może z drobnymi komplikacjami. Idąc tym tropem wykoncypowałam sobie, że skoro jestem tak dobrze obeznana ze swoim jestestwem, to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby założyć sobie bloga.. Wiadomo - praca, etat, dział kreatywny - to zawsze zwiastuje kłopoty z jakimkolwiek zarządzaniem czasem i planowaniem czegokolwiek. Już na wstępie niczego sobie nie obiecywałam. Postanowiłam, że będzie to takie miejsce, gdzie będę pisać niekoniecznie regularnie, ale szczególnie ku własnej uciesze, a jak znajdzie się jeszcze ktoś, kto uzna, że pomarnuje ze mną czas, tym przyjemniej. Jak widać z perspektywy czasu nieregularność to moja domena i mimo, że uczciwie przyznałam przed sobą, że who cares, to i tak irytuję się na ten mój brak dyscypliny. Idiotyczny perfekcjonizm. Niedawno minęło 10 lat odkąd pisałam opowiadania z paczką internetowych znajomych na jednym z forów, które sami sobie założyliśmy. Cel był podobny - dobrze się bawić. Nie pamiętałabym o tej doniosłej rocznicy, gdyby nie fakt, że odezwał się do mnie mój ulubiony kompan tych pisarskich szaleństw. Powspominaliśmy chwilę beztroskie, studenckie czasy. Zarwane wakacyjne noce i pobudki o 12:00 w południe. Potrafiliśmy godzinami siedzieć przy komputerze i wymieniać się kolejnymi akapitami tej samej opowieści. Przyznaję, trochę przypominało to nałóg, ale nie żałuję. Wymyśliliśmy wtedy wiele niezwykłych historii, powołaliśmy masę bohaterów do życia i przeżyliśmy tysiące wydarzeń, których nijak nie da się porównać z naszym prozaicznym życiem. W lipcu jedna z bliskich koleżanek, poznanych w trakcie tych literackich przygód, wzięła ślub i wspólnie bawiliśmy się na jej weselu. Chciałoby się znaleźć na takie rzeczy czas i ożywić wszystkie te postacie ponownie, ale wszystko sprowadza się zawsze do tego samego. Zachodzimy w głowę, jak łączyć to bujne życie prywatne z tym zawodowym. Prowadzimy bullet journale, organizery, kalendarze i wgrywamy bardzo mądre i zaradne aplikacje, po czym bach! Dzieje się coś, co kompletnie nie mieści się nam głowie, wybija nas z rytmu i powoduje, że totalnie głupiejemy. Mimo, że to przecież nic nowego. Przecież nie raz jakieś wydarzenia pokrzyżowały nam plany. Nie raz poszło coś nie po naszej myśli, ale my jak te pędzące barany, za każdym razem stawiamy oczy w słup, gdy tylko pojawią się przeszkody. Rozbijamy się o nie z jakąś przedziwną matematyczną regularnością i zawsze, tak samo, dajemy się ponieść całemu wachlarzowi negatywnych emocji. Wydaje nam się wtedy, że tygrys jednak wyskoczył z szafy, a słońce zwaliło się nam centralnie na głowę i metodycznie nas przypala zabijając powoli. I ja też ostatnio dziwiłam się, że dałam się samej sobie zrobić w balona. W połowie czerwca byłam pewna, że nic wielkiego się nie wydarzy. Napaliłam się na Międzynarodowy Dzień Jogi i datę tej uroczystości wypisałam sobie niemal na czole. Wymyśliłam sobie, czego to ja nie zrobię na tym blogu z tej okazji, kogo ja tam nie poznam i z czego nie skorzystam, a tymczasem dokładnie tego dnia siedziałam w Boeingu 777 i leciałam w delegację do Evandale, w Ohio. Nawet nie macie pojęcia, jak różne uczucia kłębiły się wtedy w mojej głowie. Siedziałam z błazeńską miną w lotniczym fotelu, a cały absurd tej sytuacji osiągnął absolutne apogeum w momencie, gdy na pokładowym ekranie znalazłam szereg podcastów o jodze. Taki prztyczek w nos od losu. A potem nastąpił efekt tak zwanego domina. Delegacja zamiast tygodnia trwała dwa, z niej szybko udałam się na krótki urlop, zaraz po nim spontanicznie rozchorowałam się, wtem udałam się na wspomniane wesele, a na koniec wyjechałam w kolejną, niespodziewaną delegację. Tak dotrwałam do dzisiaj, do czwartku 9 sierpnia 2018 roku i niestety wciąż nie zapowiada się, żeby te wakacje były mniej szalone. Rutyna przestała być rutyną. Kawę piję w biegu na jednej nodze, a tygrysa upycham z uporem maniaka w szafie kolanem. Byłoby miło, gdyby już nie wyskakiwał. A słońce? Słońce kocham, więc może mnie troszeczkę poprzypalać. Taki niegroźny masochizm połączony ze wschodnim zen, które chwilowo chyba właśnie osiągnęłam. Byle do urlopu, który zaczynam już za tydzień.
1 Komentarz
szarotka
31/8/2018 07:18:00 pm
U mnie to te tygrysy spacerują po domu i nawet nie usiłuję ich już z powrotem upchnąć do szafy :P Bez tego elementu oswojonego chaosu jakoś ciężko mi się już obejść.
Odpowiedz
Odpowiedz |
Archiwa
Wrzesień 2018
Kategorie |